Biznes filmowy nie bierze jeńców

Biznes filmowy nie bierze jeńców

Jeżeli coś może przynieść zysk, to nie ma miejsca na sentymenty. My, reżyserzy, możemy tylko pozostać wierni sobie. Kto inny nas uszanuje?

Wim Wenders – niemiecki reżyser, scenarzysta i producent filmowy

Czy kiedy reżyser obrazów, które zapisały się w historii kina złotymi zgłoskami, jak choćby „Niebo nad Berlinem”, „Nie wracaj w te strony” czy „Paryż, Teksas”, bierze się do nowego filmu, nastawia się na zrobienie kolejnego arcydzieła?
– Nie da się kręcić filmu, wychodząc od nastawienia na jego żywotność. O tym, kto zapisuje się w historii kina albo tworzy film, który coś znaczy, decyduje publiczność. To ona weryfikuje nasze plany – często bardzo brutalnie, o czym wielokrotnie miałem okazję się przekonać. Zdarza się jednak, że następuje ten przepiękny moment, gdy dzieło bliskie sercu reżysera staje się również bliskie publiczności. W tym magicznym momencie reżyser i widzowie wspólnie sprawiają, że film ma znaczenie. Jedyne, co się liczy dla reżysera, to dotarcie do widza, co niestety się zdarza niezwykle rzadko. Musimy mieć tego świadomość zwłaszcza dzisiaj, w czasach klęski urodzaju, kiedy powstaje gargantuiczna liczba filmów.

Rzeczywiście powstaje ich mnóstwo.
– Dziś każdy może zostać reżyserem, ale nikt nie ma niezawodnej recepty na to, jak zdobyć widza. Może to i dobrze, bo gdyby było inaczej, studia filmowe produkowałyby pewnie tylko takie filmy, które widzowie chcieliby oglądać. Jest tylu reżyserów, że chyba większość z nich nie wie, co to znaczy, gdy film trafia do widza i sprawia, że zaczyna on lepiej rozumieć życie albo zadaje sobie trudne pytania. A to wspaniały moment, na który pracuje się latami. I tylko wtedy można film nazwać ważnym, gdy taki proces zajdzie.

To widzowie, a nie krytycy filmowi decydują o tym, który film jest istotny dla kina?
– Jeżeli film jest ważny, widz odkrywa to sam. Nie potrzebuje do tego krytyka, który wskaże mu, co jest istotne, a co nie jest. Nigdy też film sam nie „krzyczy” o swojej istotności. Żaden film, który coś znaczył w moim życiu, nie obnosił się ze swoją wartością – pozwalał na czytanie między wierszami, zostawiał spore pole do interpretacji. Obecnie filmy bardzo starają się wmówić widzom, że coś znaczą, podczas gdy jest odwrotnie.

Twierdzi pan, że to nie pan wybiera filmy, ale filmy pana.
– Uważam, że to film wybiera swojego reżysera. Jeżeli reżyser czuje, że inni mogą na podstawie danego scenariusza nakręcić taki sam albo lepszy film, lepiej niech go czym prędzej odrzuci. Reżyser powinien czuć, że to, co kręci, jest historią przeznaczoną tylko dla niego, powinien czuć się osobiście odpowiedzialny za to, w jaki sposób zostanie przekazana.

Odrzuca pan propozycje kręcenia filmów, które – jak pan mówi – nie wybierają pana, choć dotyczą ważnych tematów?
– W 2013 r. odrzuciłem nakręcenie filmu o papieżu Franciszku.

Dlaczego?
– Uważam, że nie potrzebujemy jego biografii, bo tym, co się liczy, są jego słowa. Od samego początku pontyfikatu były najważniejsze. Wiele osób ich słucha i stosuje się do nich, w zupełnie inny sposób niż choćby do słów polityków czy innych autorytetów i władzy. Franciszek nie chowa głowy w piasek i jasno potępia zachowania, które krzywdzą innych. Dlatego jego słowa budzą takie kontrowersje w niektórych krajach. Franciszek nie jest bowiem figurą polityczną, którą można manipulować. Nie jest głuchy na ważkie kwestie, nie zamierza milczeć, kiedy dzieją się rzeczy godne potępienia. To się nie podoba wielu sprawującym władzę. A ludzie go słuchają. W tym kontekście jego słowa są fascynujące.

Może zatem nakręci pan film właśnie o jego słowach? Filmowy esej ani film poetycki nie są panu obce. Do polskich kin weszły niedawno „Piękne dni”, utrzymane w takiej poetyce.
– Rzeczywiście zdecydowałem się nakręcić film o jego słowach. Będzie się nazywał „A Man of His Word”. Jestem w trakcie pracy nad nim, od niedawna kręcimy, więc nie chcę zbyt dużo zdradzać. Mogę jedynie powiedzieć, że staramy się przeanalizować, dlaczego słowa Franciszka znaczą tak dużo w świecie, gdzie wiele osób mówi brednie. Chcę, żeby w tym filmie stanęły naprzeciw siebie dwie racje. Z jednej strony, populiści u władzy, którzy straszą nas, że uciekające przed wojną dzieci z Bliskiego Wschodu wysadzą wszystkich w powietrze, i niszczą planetę, wydobywając surowce naturalne bez zastanowienia nad konsekwencjami dla przyrody. Nieustannie też nastawiają nas przeciwko sobie według zasady: dziel i rządź. Z drugiej – Franciszek i jego podparte Biblią słowa, że Pan kazał nam miłować bliźnich i pomagać im w potrzebie, korzystać z zasobów planety z poszanowaniem dla niej i nadstawiać drugi policzek. Słowa populistów trafiają na podatny grunt, ale Franciszek wciąż ma posłuch. Chcę sprawdzić dlaczego.

Papież jest dla pana ważną osobą?
– Wszyscy wiemy, jak ważna to osoba, niezależnie od tego, czy jesteśmy wyznawcami tej samej religii, czy przeciwnie. Fenomen słów papieża zasadza się na tym, że one trafiają nawet do radykałów, którzy całym sercem nie znoszą Kościoła i jego hierarchów. Franciszek jest dziś jedną z ostatnich osób, które faktycznie mają zdolność stawania ponad podziałami i godzenia zwaśnionych stron, co politykom jest nie na rękę, dlatego wciąż te słowa podważają. To sytuacja, której chyba jeszcze w świecie chrześcijańskim nie obserwowałem.

Tak chce pan pokazać Franciszka – jako osobę stojącą w opozycji do radykalizujących się rządów w krajach Europy?
– Nie chcę rozmawiać o moim filmie, dopóki go nie ukończę. Bardzo proszę o uszanowanie mojej prośby.

Duchowość i metafizyka były zawsze istotne w pańskich filmach. Zwykło się nawet mówić, że dla kina wymyślił pan anioły.
– Oczywiście nie wymyśliłem aniołów, to one znalazły mnie. Kiedy 30 lat temu byłem na festiwalu w Berlinie, stworzyłem w wyobraźni postacie, których rodowód mógłby wskazywać na Biblię, jednak były fikcyjne, nie było o nich żadnych wzmianek w Piśmie Świętym. Nakręciłem wtedy o nich film, mimo że nie miałem wiedzy na ich temat, scenariusza ani doświadczenia w pracy w takich warunkach. Wtedy uświadomiłem sobie, że to cud i anioły na pewno maczały w tym palce. Pomagały mi każdego dnia, czułem ich obecność na planie. Zostałem nagrodzony długowieczną chwałą filmu „Niebo nad Berlinem”, który, jak pan powiedział, zalicza się do moich największych osiągnięć. Teraz wiem, że to niektórzy ludzie są aniołami.

„Niebo nad Berlinem” powstawało w czasie przemian społeczno-politycznych. Ekipa filmu mówi, że właściwie wszędzie było czuć, że lada moment stanie się coś wiekopomnego. I faktycznie – kilka lat później upadł mur berliński.
– Tamta atmosfera była wyjątkowa. Kiedy następowały zmiany związane z upadkiem żelaznej kurtyny, razem z kilkunastoma reżyserami dyskutowaliśmy o przyszłości kina europejskiego. Byliśmy pewni, że może ono przetrwać jedynie wtedy, jeśli założymy akademię filmową na kształt struktury, którą Amerykanie mieli już od 50 lat. I tak 30 lat temu założyliśmy Europejską Akademię Filmową. Dziś mam wielki zaszczyt stać na jej czele. Jestem bardzo dumny i szczęśliwy, że przetrwaliśmy te 30 lat. Przez ten czas promowaliśmy i promujemy kino europejskie. Obecnie do grona naszych członków należy aż 3,5 tys. reżyserów działających na obszarze Europy. Niektórzy wywodzą się z tak odległych regionów jak Kazachstan, co pokazuje, jak uniwersalnym środkiem przekazu, potrafiącym łączyć ludzi, jest kino.

Pierwszym laureatem Europejskich Nagród Filmowych był „Krótki film o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego. Jak pan wspomina decyzję o przyznaniu tej nagrody Polakowi? Była polityczna czy wyłącznie artystyczna?
– To była bardzo specyficzna nagroda, bo przyznawaliśmy ją, kiedy jeszcze nie istniała Europejska Akademia Filmowa. Formalnie zaczęła ona działać dopiero kilka miesięcy później, a w jej skład weszło 40 filmowców.

Kto więc zdecydował o laureatach?
– Jurorami byli wtedy europejscy filmowcy, którym przewodziła Isabelle Huppert. Wiem, że przyświecającym im celem było nagrodzenie dzieła, które artystycznie wyróżniło się w tamtym okresie. Nie próbowali składać deklaracji politycznych. Wierzę, że zwycięstwo Kieślowskiego wzięło się wyłącznie z jego talentu, a nie z pochodzenia.

Filmowcy obecni na ceremonii mówią jednak, że wtedy symbolicznie przestała istnieć żelazna kurtyna.
– Rzeczywiście to był moment zjednoczenia ponad podziałami. Pamiętam nastrój: podniosły, patetyczny, wszyscy zachowywaliśmy się, jakbyśmy decydowali o czymś, co odmieni bieg historii. Mam wrażenie, że wtedy filmowcy europejscy poczuli, że nie ma Wschodu, Zachodu, Północy ani Południa. Jest jeden kontynent, jedna wspólnota, jedno kino, które Europę łączy. Dzielą ją natomiast politycy.

Czuliście, że Europa się jednoczy także poza światem kina?
– To poczuliśmy rok później, kiedy ceremonia odbywała się w Paryżu kilka miesięcy po upadku muru berlińskiego. Europa gnała w stronę zjednoczenia, do czego prowadziły przemiany polityczne i społeczne, a ludzie sztuki to zjednoczenie celebrowali. Bardzo mnie boli, że dzisiaj mamy do czynienia z odwróceniem tamtej sytuacji. Boję się, że z powodu nacjonalizmu i populizmu utracimy wspólnotę, którą budowaliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Niestety, głosy europejskich filmowców wskazują, że wśród nich nie ma nadziei na zmianę sytuacji. Artystom towarzyszy fatalizm, nie widzimy szansy na to, żeby procesy, które zachodziły przez wiele lat i doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy, dało się odwrócić. Uważam, że dziś każdy z nas ma obowiązek przyłożyć rękę do ich powstrzymywania, niezależnie od tego, z jakiego jest kraju i jaki zawód wykonuje.

Może pora na kolejne „Niebo nad Berlinem”, bardziej współczesne?
– Żyjemy już w zupełnie innej rzeczywistości, w której ani Berlin, ani Warszawa, ani Londyn nie są samotnymi wyspami oddzielonymi od reszty świata, a wtedy Berlin Zachodni taki właśnie był. Współcześnie europejskie stolice są odbiciem Europy – metropolie zasiedlają imigranci, nie ma takiego europejskiego języka, którego nie dałoby się usłyszeć w Londynie czy w Berlinie. Mimo to w tych miastach wciąż czuje się ich historię. W Berlinie chyba najsilniej, bo to miasto na swoich ranach zbudowało tożsamość. Tutaj wciąż najbardziej czuje się II wojnę światową, o której inne miasta szybciej zapomniały. Berlin był najlepszym miejscem do nakręcenia „Nieba nad Berlinem” i dzisiaj pewnie wybór lokalizacji byłby taki sam. Anioły symbolizujące tych, którzy chcieliby stać się lepszymi ludźmi, też byłyby aktualne.

Dziś jednak film kojarzy się z biznesem. Nakręcone teraz „Niebo nad Berlinem” pewnie nie wyglądałoby tak jak ukończony przez pana 30 lat temu film.
– Dlatego niektóre filmy czy książki powinny pozostać nienaruszone. Powinien być odgórny zakaz robienia ich remake’ów, sequeli, prequeli czy jakiejkolwiek innej formy, która wymagałaby zmian bądź ingerencji. Dla mnie niektóre filmy są tak ważne jak Biblia, ale mam świadomość, że biznes filmowy nie bierze jeńców. Jeżeli coś może przynieść zysk, to nie ma miejsca na sentymenty. Jedyne, co my, reżyserzy, możemy zrobić, to pozostać wierni sobie i autorom oryginałów. Kto inny nas uszanuje? Na pewno nie galopujący rynek.

Pan jednak za tym galopującym rynkiem nadąża. Nakręcił pan filmy w 3D i w VR (virtual reality – przyp. AZ). Bardzo dobrze się pan odnajduje w nowych technologiach.
– To prawda, nakręciłem film z wykorzystaniem VR, ale szczerze mówiąc, nie uważam, aby ta technologia dobrze się nadawała do opowiadania historii. VR ma jedną zasadniczą wadę – izoluje ludzi. Kiedy byłem na seansie wykorzystującym tę technologię, czułem się niesamowicie samotny. A przecież kino to z założenia doświadczenie społeczne! Od swoich narodzin miało dawać okazję do tego, by jednostka uczestniczyła w wydarzeniu zbiorowym. VR jest tego zaprzeczeniem, dlatego zupełnie się w nim nie odnajduję – przynajmniej jako widz. Nie potrzebuję technologii, która jeszcze bardziej oddzieli mnie od społeczeństwa i sprawi, że będę się czuł bardziej samotny. Wolę kino, które prowadzi mnie w przeciwnym kierunku.

Tak jest z „Pięknymi dniami”?
– Najprościej rzecz ujmując, to film o miłości i relacjach rodzinnych. Przede wszystkim opowiada o zmarnowanych szansach i o wyrzutach sumienia, jakie z nimi się łączą. To tragikomedia o chwili, w której rozumiemy, że przegapiliśmy największą miłość w naszym życiu. Obserwujemy w nim niezrealizowany związek i popękane więzi. Oglądamy byłych kochanków, którzy muszą się pogodzić z faktem, że ich namiętność wygasła wiele lat temu. Wszystkie te emocje przytłaczają bohaterów, są źródłem radości i bólu oraz zamieszania w życiu tej dysfunkcjonalnej rodziny.

To prawda, że scenariusz tego filmu powstawał 10 dni?
– Tak, bo opowiadam o tematach i problemach mi bliskich, które poruszam właściwie od zarania mojej twórczości. Kiedy się wie, jaki bagaż emocjonalny chce się włożyć w film, łatwo stworzyć pretekst, żeby go spakować. Jestem doświadczonym reżyserem, nie mam problemu ze znajdowaniem takich pretekstów. Ale wypełniania bagażu uczyłem się latami. Dziś robię to sprawniej, co nie znaczy, że bezboleśnie. Mam nadzieję, że jeszcze wielokrotnie będzie mi dane go upychać.

Wydanie: 2017, 33/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy