Miliony w obrazach

Miliony w obrazach

Możemy dostać oczopląsu, patrząc nie tylko na obrazy wielkich mistrzów, ale i na ich ceny

Ostatnie miesiące przyniosły sporo informacji dotyczących wyceny dzieł sztuki z najwyższej półki. Emocjonowaliśmy się bardzo drogim zakupem kolekcji Izabeli Czartoryskiej – głównym skarbem jest tu obraz Leonarda da Vinci „Dama z gronostajem” – za który to zbiór nasze państwo zapłaciło 100 mln euro plus VAT. Poruszenie wzbudziła też niedawna aukcja dzieł sztuki Desa Unicum, na której za jeden tylko obraz Romana Opałki ktoś zapłacił 2,5 mln zł. Wciąż jesteśmy dumni z posiadania (w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach) jedynego w Polsce obrazu El Greca „Ekstaza św. Franciszka”, który, lekko licząc, wart jest 5 mln dol.

Owe sumy, niewyobrażalne dla przeciętnego zjadacza chleba, budzą okresowe zainteresowanie, najczęściej do pojawienia się kolejnego tematu, w którym również występują duże pieniądze. Zdarza się, że wyobraźnia podsuwa posiadaczom rozmaitych kolekcji wizje milionowych dochodów i skłania ich do zachowań skandalicznych, wręcz niezgodnych z prawem. Tak było np. z właścicielkami prywatnej kolekcji obrazów ze Szczecina, które dokonały prawdziwego najazdu z udziałem policji na warszawską galerię w celu odebrania rzekomo skradzionych im dzieł.
Inny przypadek – pewna pani profesor oferowała na sprzedaż bezwartościowe podróbki doskonałych i poszukiwanych na rynku malarzy Hofmana i Witkacego. O obu tych sprawach pisaliśmy w PRZEGLĄDZIE. W większości takich historii okazuje się, że optymistyczne wyliczenia i kalkulacje właścicieli są wzięte z sufitu.

„Dama” nie jest sama

Wracając do kolekcji Czartoryskich, którą księżna Izabela postanowiła ofiarować narodowi – po zakupie otoczonym od początku tajemnicą pojawiły się głosy: co to za dar, za który musieliśmy zapłacić? Być może trochę tłumaczą sytuację wyjaśnienia ministra kultury, że „ta decyzja zabezpiecza w większym zakresie prawo własności narodu polskiego, bo czymś innym jest depozyt, a czymś innym bycie właścicielem. [Kolekcja] została nabyta za równowartość 100 mln euro plus VAT. Oblicza się, że jest to niewielki ułamek wartości rynkowej tej kolekcji”.
Znów zagłębiamy się w kalkulacje finansowe, bo wedle szacunków budynki i cały zbiór, zawierający m.in. obrazy Leonarda da Vinci i Rembrandta, to 10 mld zł. Licząc po 4 zł za euro, zapłaciliśmy nie ułamek, ale ok. 4% wartości kolekcji.

Pomińmy tu kulisy transakcji oraz irytację współpracowników spadkobiercy fortuny Czartoryskich, którzy dostrzegli, że książę zażądał przelania pieniędzy z Polski na swoje prywatne konto. Ponoć od dawna świecące pustkami. Liczy się fakt, że najcenniejsze dzieło sztuki, którym się szczycimy na całym świecie, stworzone ręką bodaj artysty wszech czasów, stało się bezwarunkowo polskim skarbem narodowym. Obraz tej miary oczywiście trudno precyzyjnie wycenić – liczy się hipotetyczna kwota, jaką osiągnąłby na aukcji. Można też snuć domysły na podstawie wysokości ubezpieczenia, gdy dzieło wyrusza w podróż. Wiadomo, że w roku 2011 podczas podróży po Europie zostało ubezpieczone na 300 mln euro. To może oznaczać, że za całą kolekcję zapłaciliśmy jedną trzecią wartości jej najcenniejszego składnika.

Ogromna wartość „Damy z gronostajem” stała się nawet wątkiem scenariusza filmu sensacyjnego „Vinci” Juliusza Machulskiego – w trakcie przewozu obraz zostaje skradziony, a na jego miejscu pojawia się podróbka. Co zabawne, ekspert występujący w filmie wykrył fałszerstwo po drobnym szczególe: wąsy gronostaja z kopii miały o jeden włosek więcej niż na oryginale.

Warto wiedzieć, że oryginalna „Dama z gronostajem” nie wyszła w całości spod ręki Leonarda. Prawdopodobnie za czasów Izabeli Czartoryskiej ktoś zamalował na czarno jasne tło portretu 16-letniej Cecylii Gallerani. Znawcy też uważają, że słynny artysta namalował tylko jedną (prawą) dłoń dziewczyny, drugą zaś, ukrytą w cieniu, mógł wykonać jakiś uczeń z jego pracowni.

W istocie do wykrycia fałszerstwa albo tylko drobnych przeróbek potrzebne są specjalistyczne badania z użyciem najnowocześniejszej techniki. Oczywiście nie wszyscy właściciele skarbów zgadzają się na nie. I tu trafiamy w dziedzinę rynku malarstwa historycznego, gdzie wzmaga się szaleństwo cenowe.

Ile za El Greca?

Wystarczy podać zestawienie cen aukcyjnych dzieł El Greca lub obrazów z jego pracowni, sporządzone przez historyka sztuki dr. Mieczysława Morkę. W 1996 r. w londyńskim domu aukcyjnym Christie’s zapłacono za obraz olejny El Greca „Św. Franciszek z bratem Leonem” prawie 1,5 mln funtów, czyli 2,5 mln dol. Było to dzieło z serii kilkunastu egzemplarzy, bo pracownia El Greca wytwarzała większą liczbę prawie identycznych prac. Na 11 z nich jest sygnatura (podpis El Greca), w większości jednak niezłożona ręką mistrza. Jeden egzemplarz znajduje się w muzeum Prado, drugi w Muzeum El Greca w Toledo. W 1998 r. „Odpoczynek św. Franciszka” sprzedano „tylko” za 1,3 mln euro. Obraz „Chrystus z krzyżem” w 1987 r. za 6,45 mln dol., „Św. Jana Ewangelistę” w 1987 r. za 3,9 mln dol., „Koronację Marii” w 1991 r. za 2,1 mln dol., a „Odarcie z szat” za ponad 3 mln dol. Niedawno na jednej aukcji sprzedawano dwa obrazy El Greca, „Modlący się św. Dominik” szacowany na 5 mln funtów osiągnął niespodziewaną rekordową wartość ponad 9 mln funtów, a „Ukrzyżowanie Chrystusa” sprzedano za 3,4 mln funtów.

Warto dodać, że gdy zasięgano opinii w domu aukcyjnym Sotheby’s w Londynie na temat szacunkowej wartości „Ekstazy św. Franciszka” z Siedlec, odpowiedź brzmiała: 3 mln funtów. Muzeum Diecezjalne w Siedlcach ostatnio wyceniało ten obraz na 5 mln dol. lub euro. Dla porównania obrazy Canaletta, których na Zamku Królewskim w Warszawie wisi aż 24, warte są powyżej 1 mln euro każdy. Dzieła tego twórcy ukazujące widoki i pałace z Europy Zachodniej mają ceny jeszcze wyższe; za „Widok Vaprio i Canonica, patrząc na północny zachód i południe” zapłacono w 1991 r. 3,5 mln dol., natomiast za „Fortecę Königstein” w 1991 r. 5,6 mln dol. A sięgając do sztuki XIX-wiecznej – skradziony i potem odzyskany obraz Moneta z muzeum w Poznaniu szacowany był na 7 mln dol.

Nic dziwnego, że wszelkie dywagacje na temat wartości dzieł wielkich mistrzów – lub ich ewentualnej nieautentyczności, co wiąże się z drastyczną obniżką ceny – stają się powodem ostrych sporów. Historia muzealnictwa w Polsce zna już przykłady zakazywania badań przez właścicieli kolekcji w obawie przed ujawnieniem mistyfikacji i tym samym obniżeniem wartości majątku. Tak było ze zbiorami Zbigniewa Karola i Janiny Porczyńskich, które w 1986 r. przybyły do Warszawy.

W skład kolekcji wchodziło 450 obrazów malarstwa europejskiego. Jak się okazało ponad wszelką wątpliwość, były one kopiami dzieł takich autorów jak Pablo Picasso, Vincent van Gogh czy Peter Paul Rubens lub pochodziły z pracowni malarzy, których nazwiskami są sygnowane. Właściciel zbioru nie zezwolił na specjalistyczne badania autentyczności obrazów. Pierwszym, który podważył oryginalność prac zgromadzonych w Muzeum Kolekcji im. Jana Pawła II, był dr Mieczysław Morka. Zrozumiałe, że pojawienie się na prezentacjach dzieł dawnych mistrzów tego eksperta, m.in. współautora książki „Falsyfikaty dzieł sztuki w zbiorach polskich”, może wywołać popłoch.

My nie fałszujemy

„Jeśli fachowcy znajdą niepodważalne dowody na to, że »Ekstaza…« nie jest oryginałem, trudno: będziemy mieć bardzo dobry falsyfikat”, powiedział w 2015 r. „Tygodnikowi Siedleckiemu” dyrektor Muzeum Diecezjalnego w Siedlcach ks. Robert Mirończuk. Wypowiedź ta wiązała się właśnie z wątpliwościami dr. Morki co do twierdzeń, że obraz bezspornie wyszedł spod ręki mistrza. Chodziło m.in. o to, że dokonując poważnych badań, należałoby zakwalifikować dzieło do jednej z czterech kategorii: a) obraz namalował sam El Greco, b) obraz malował El Greco we współpracy z zatrudnionymi w jego warsztacie, c) dzieło powstało w warsztacie El Greca, d) obraz jest naśladownictwem masowo malowanych w pracowni mistrza postaci św. Franciszka.

Od tego czasu minęły prawie dwa lata i siedlecki El Greco został po raz kolejny dokładnie przebadany w Muzeum Narodowym w Krakowie, w tamtejszym Laboratorium Analiz i Nieniszczących Badań Obiektów Zabytkowych LANBOZ, które powstało w 2004 r., jako pierwsza i dotychczas unikatowa placówka badawcza tego typu w Polsce, laboratorium o najwyższym statusie międzynarodowym. Przy okazji został poddany zabiegom konserwatorskim i rekonstrukcyjnym, był też wystawiony dla publiczności w Krakowie. Co ciekawe, zaprezentowano go w sąsiedztwie innego obrazu przedstawiającego św. Franciszka. Była to przywieziona na tę okazję przez zagranicznego kolekcjonera prawdopodobnie kopia pierwowzoru namalowanego przez El Greca (ów pierwowzór należy do znanej hiszpańskiej kolekcji Juana Abella, wcześniej – do markiza de Pidal). Właściciel obrazu optymistycznie szacował wartość swojego obiektu na 1 mln dol. i twierdził, nie mając żadnych dowodów, że dzieło wyszło spod ręki nieślubnego syna El Greca, Jorge Manuela.

Wracając jednak do naszego El Greca, najwyraźniej badacze uznali, że obraz kwalifikuje się do kategorii a), czyli wyszedł spod ręki samego mistrza, o czym świadczą sygnatura malarza, sposób i styl malowania, użyte przez niego pigmenty i inne szczegóły techniczne. W trakcie badania w warstwach farby znaleziono nawet włosy z pędzla, którym rzekomo posługiwał się artysta. Zasięgnięto też opinii Leticii Ruiz Gómez, kierowniczki Działu Malarstwa Hiszpańskiego do 1700 r. w muzeum Prado w Madrycie, która potwierdziła, że sygnatura na obrazie jest „dobra i bardzo charakterystyczna dla El Greca. Większość obrazów jest podpisana w ten sposób”.

Czy potrzebne są dodatkowe dowody autentyczności? Laikom powinno to wystarczyć, ale dr Morka, którego nie dopuszczono do głosu podczas konferencji prasowej w Krakowie, wysuwa wątpliwości. – W całej historii odkrycia i propagandowego lansowania obrazu wiodące było kłamstwo, czyli sposób działania ten sam co Zbigniewa Porczyńskiego – mówi.

Po pierwsze, nie udostępniono mu wyników badań laboratorium. Nie dostarczono m.in. zdjęć rentgenograficznych potrzebnych do publikacji naukowej. W ogóle traktowano go raczej z rezerwą, a nie jako partnera w debacie naukowej, gdy tymczasem specjaliści od dawnego malarstwa dobrze wiedzą, że sygnatura El Greca nie dowodzi własnoręcznego wykonania obrazu. Większość prac pochodzących z jego warsztatu też ją ma, chociaż nie zawsze on ją składał. Działająca w latach 1585-1586 pracownia El Greca postępowała tak jak pracownia Rembrandta, który podpisywał nawet prace swoich uczniów, bo chciał, by obrazy dobrze się sprzedawały. Cena także wtedy odgrywała rolę.

– Żeby merytorycznie o czymś mówić, obie strony muszą mieć wiedzę na ten temat, inaczej nie ma to sensu – argumentuje dr Morka.
– Pragnąc udowodnić własnoręczność wykonania dzieła, należało porównać np. gatunek płótna, na którym jest namalowane, z wczesnymi obrazami El Greca, powinny bowiem być takie same.

Tymczasem muzeum nie dostarczyło naukowcowi nowej fotografii powiększonego obrazu, zdjęcia z użyciem ultrafioletu pokazującego obecny stan zachowania oraz rentgenogramu głowy św. Franciszka. A właśnie w rysunku tej głowy może być dowód na własnoręczność dzieła. Jak twierdzi ekspert, gdy się porównuje rentgenogramy twarzy malowanych przez El Greca z tymi malowanymi w jego warsztacie i przez naśladowców, widać różnice. Te, które malował on sam, są miękkie i delikatne, pracownicy warsztatu robili twardsze i bardziej wyraziste, a naśladowcy traktowali je wręcz realistycznie. Tak właśnie wygląda głowa św. Franciszka z Siedlec na fotografii rentgenowskiej wykonanej jeszcze w 1973 r. przez prof. Bohdana Marconiego. Dr Morka jednak nie doczekał się wyników najnowszej konserwacji w Krakowie.
We wspomnianej już książce „Falsyfikaty dzieł sztuki w zbiorach polskich” Mieczysław Morka napisał: „Autentyczne sygnatury artystów na obrazach, które nie były ich ręki, nastręczają ekspertom wielu kłopotów”. Ciekawe, czy uda się nam dziś w Polsce rozwiązać problem, który korzeniami może sięgać Hiszpanii z XVI w.?

Wydanie: 07/2017, 2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy