Był „twórcą i tworzywem” w jednej osobie. Przekonał o tym najpierw Warszawę, Polskę, potem Amerykę, a w końcu cały świat. Pięć lat temu odszedł Janusz Głowacki Z domu Głowacki był warszawskim inteligentem. Mama, która wierzyła, że jej jedynak zostanie osobą wybitną, czytywała mu, kiedy był chory, „W poszukiwaniu straconego czasu” i ubolewała, że ta literatura go nie porywa. Prorokowała zatem, że zostanie sprawozdawcą sportowym albo oficerem, zwłaszcza że na pewno fantastycznie będzie się prezentował w mundurze. On z czasem zaczął obstawać, że kiedy dorośnie, zostanie pisarzem. Rodzice na to: „Synku, albo – albo!”. W końcu mama się poddała, a nawet pomagała. „Bardzo długo wszystko, co napisałem długopisem, dyktowałem matce, czyli była pierwszą osobą, która to czytała i oceniała. Rozmaici życzliwi znajomi wiedzieli, że matka jest redaktorką w wydawnictwie, więc opowiadali, że niemożliwe, żebym ja to pisał, bo jestem playboy i chodzę po Nowym Świecie w rozpiętej do pasa koszuli. I się zaklinali, że to matka wszystko za mnie robi. Dopiero kiedy zacząłem pisać rozmaite świństwa, zawahali się, bo tego to już by pani Głowacka nie napisała”, wspominał po latach. Wirówka nonsensu Tymczasem jako nastolatek wiedzę o tym, jak się zachować na co dzień, czerpał z kina. Z tym że w kinach wyświetlano jednak głównie filmy radzieckie, toteż pomysły typu „wpadnij do mnie, bo moja żona wyjechała na delegację do Stalingradu”, trudno było zastosować w warszawskich realiach. Nie zastosował się również do powtarzanej mu często przez ojca porady: „Nie krytykuj, nie podskakuj, siedź na dupie i przytakuj. Tak dożyjesz starczej renty, nawet w dupę niekopnięty”. Z kolei pierwsze wtajemniczenia erotyczne Janusz zaliczał jako dzieciak w bramie kamienicy przy Piotrkowskiej w Łodzi, dokąd rodzina przeniosła się na chwilę po powstaniu warszawskim. Tam rezydowała pani Ala, której chłopcy przynosili kieszonkowe. W kwestii tego, jak ma zarabiać na życie, były też inne przymiarki – miał zostać piosenkarzem, a nawet aktorem. Na szczęście nie kto inny jak brat jego mamy, słynny aktor Kazimierz Rudzki, doprowadził do relegowania go ze szkoły aktorskiej za brak talentu. Przeniósł się zatem Głowacki na polonistykę. Tu wiele skorzystał od prof. Jana Kotta, który wskazywał, jak ogromne możliwości tkwią w grotesce: „Bierze się ona z zakłócenia związku między przyczyną i skutkiem. Że na przykład ktoś w czasie wojny siedzi na klozecie, pociąga za sznurek i w tym momencie w dom trafia bomba. A facet razem z klozetem i całym piętrem ląduje na parterze i patrzy na sznurek z niedowierzaniem”. To wyczucie groteski przydało mu się, gdy pisał pierwszy reportaż – jako sekretarz redakcji w warszawskiej „Kulturze”. W Żyrardowie dwóch pijaków zamordowało na ulicy ormowca, który zwracał im uwagę, by zachowywali się przyzwoicie. Milicja w ciągu tej samej nocy aresztowała aż 50 podejrzanych mężczyzn, z czego 15 przyznało się do winy. A zabił i tak ktoś zupełnie inny, zresztą zadenuncjowany przez zdradzoną kochankę. W trakcie tej delegacji służbowej Głowacki zauważył ze zdumieniem, że rodacy poza stolicą prowadzą całkowicie odmienny styl życia: „Na podwórzach stały pompy z żelaznymi wajchami. Mężczyźni wieczorami wysyłani przez żony wychodzili z wiadrami po wodę. Oczywiście zamiast do pompy szli do knajpy. W szatni wieszali wiadra na numerkach. Więc te wiadra wisiały sobie zamiast płaszczy, których nie mieli, długim rzędem”. A relację tego pijaka, który zadźgał ormowca, ujął według klucza topograficznego: „Pierwsze dwie flaszki zrobiliśmy na Armii Czerwonej, później doprawiliśmy się w melinie na Nowotki. Potem poszliśmy na Lenina do baru »Młoda Gwardia«, tam wziąłem nóż i poszliśmy na Dzierżyńskiego”. Przy okazji poczynił przełomowe spostrzeżenie – przeciętny czytelnik myśli głupio, o ile w ogóle. I pod żadnym pozorem nie należy go od tego myślenia odwodzić, przeciwnie – należy go w tej głupocie wyprzedzać ze dwa kroki. On i tak się nie połapie, że felietonista drze z niego łacha, a ta garstka bystrzaków, która to przeczyta, będzie miała ubaw. W felietonie opisał własną sprawę sądową, wytoczoną mu przez władze za opalanie się nago na plaży dla nudystów na Helu. Kiedy Wysoki Sąd zapytał, co oskarżony chce powiedzieć w ostatnim słowie, ten, trzymając w rękach majtki jako poszlakę, zaapelował ze skruchą: „Proszę o darowanie mi życia”. I właśnie za to dostał najwyższy wymiar kary, czyli 3 tys. zł. Odezwali się także zniesmaczeni czytelnicy: „Pana postać przypomina gibona w charakterystycznej










