Autobiografia byłej First Lady jest wstępem do ogniowej kampanii prezydenckiej w 2008 r. Dla jednych jest żądną władzy wiedźmą, polityczną Lady Makbet, zimną Królową Lodu idącą po trupach do celu. Dla innych – ikoną liberalizmu, szermierzem demokratycznych wartości, czołowym umysłem Stanów Zjednoczonych, kobietą zasługującą na najwyższy urząd w państwie. 55-letnia Hillary Rodham Clinton, była First Lady, ma niesamowitą wprost zdolność polaryzowania Ameryki. Wywołuje nienawiść lub miłość, niemal nikogo nie pozostawia obojętnym. Wystarczy, że Republikanie krzykną „Nadciąga Hillary!”, a już sypią się banknoty na kampanię wyborczą – konserwatyści gotowi są na wszystko, aby nie wpuścić drugiego Clintona do Białego Domu. Kiedy republikański senator, Peter Fitzgerald, odważył się zjeść lunch z panią Clinton, jego wyborcy ze stanu Illinois rozpętali huragan protestów: „Pet, trzymaj się z daleka od tej jędzy!”. Według ostatniego sondażu sieci ABC, aż 48% Amerykanów negatywnie ocenia małżonkę Billa Clintona. 53% nie życzy sobie, aby Hillary wystartowała w wyborach prezydenckich. Zdaniem komentatorów, z tak licznym nieprzyjaznym elektoratem zwykły polityk nie miałby szans na wybór. Ale pani senator z Nowego Jorku nie jest zwykłym politykiem. Jej ambicje nie mają granic. Pragnie ponownie wprowadzić się do Białego Domu, tym razem jako prezydent, tak, aby klan Clintonów przewyższył Kennedych i upokorzył znienawidzony klan Bushów. Hillary jest obecnie bardziej popularna wśród Demokratów niż dziewięciu dygnitarzy z tej partii, którzy pragną ubiegać się o prezydenturę. Była First Lady nie zamierza jednak próbować szczęścia w 2004 roku. Mogłaby „spalić” swe szanse w rywalizacji z niezwykle obecnie popularnym George’em W. Bushem, pogromcą Saddama Husajna. Jednak w 2008 r. Bush skończy drugą kadencję i będzie musiał odejść. Wtedy wybije wielka godzina Hillary. Pani senator zapewnia wprawdzie, że nie ma planów podjęcia walki o Biały Dom, ale nikogo nie przekonała. Zdaniem nie tylko amerykańskich publicystów, wstępnym przygotowaniem ogniowym do kampanii prezydenckiej 2008 r. jest obszerna, aż 562-stronicowa autobiografia Hillary Clinton, zatytułowana „Living History” (czyli „Żywa” lub raczej „Przeżyta Historia”), która wśród niesłychanej medialnej wrzawy ukazała się 9 czerwca w USA w nakładzie okrągłego miliona egzemplarzy. Pierwszego dnia 200 tysięcy książek znalazło nabywców. Dom wydawniczy Simon&Schuster zapewnił autorce fantastyczne honorarium – 8 mln dol., w tym 2,7 mln zaliczki. „Living History” będzie przetłumaczona na co najmniej 17 języków. Poprzez tę publikację Hillary postanowiła wyjść z cienia, w którym pozostawała dobrowolnie przez ponad dwa lata, od czasu wyboru na senatora stanu Nowy Jork w listopadzie 2000 r. Pani Clinton zdaje sobie sprawę, że wzbudza najmniej nieprzyjaznych uczuć, jeśli unika świateł reflektorów i kontrowersyjnych inicjatyw. Poświęciła się przeto mrówczej pracy w Senacie, powoli, ale konsekwentnie sterując w stronę politycznego centrum. Obecnie opowiada się za karą śmierci, proponuje, aby osoby pobierające zasiłki społeczne musiały w zamian pracować 37 godzin tygodniowo (do tej pory – 30 godzin), nie występuje zbyt gorliwie w obronie praw gejów i lesbijek, patriotycznie poparła inwazję na Irak (aczkolwiek w umiarkowany sposób potępia politykę wewnętrzną administracji Busha). Przyjaciele z lewego skrzydła partii demokratycznej są rozczarowani tą postawą, ale Hillary wie, że musi pozyskać szersze grono sympatyków, jeśli chce rezydować w Oval Office. Autobiografia odegra w planach senator Clinton doniosłą rolę. Była First Lady dokonała w „Living History” niejako oficjalnego rozliczenia z przeszłością. Jeśli podczas kampanii prezydenckiej jakiś reporter zapyta Hillary o kłopotliwą aferę, o Monikę Lewinsky i inne romanse jej męża, zawsze będzie mogła odpowiedzieć: „O tym wszystkim pisałam już w mojej książce”. Jak stwierdziła prasa nad Potomakiem, przed publikacją treść „Living History” była równie pilnie strzeżoną tajemnicą jak obecne miejsce pobytu Saddama Husajna. Szefowie tygodnika „Time”, którzy zapłacili 100 tysięcy dolarów za prawo do publikacji fragmentów książki, rozsierdzili się, gdy agencja AP wcześniej dokonała kilku streszczeń. Taka polityka wydawnictwa tylko rozpaliła ciekawość i zachęciła czytelników. Wielu z tych, którzy zdołali przebrnąć przez opasłe dzieło, doszło jednak do wniosku, że był to zbędny
Tagi:
Marek Karolkiewicz









