Istnieje uproszczony obraz skejta w szerokich spodniach, który słucha rapu, ćpa i klnie Stukot uderzających o marmur kółek, głuche tąpnięcia upadków – wszystko się tu miesza z ulicznym gwarem warszawskiego placu Trzech Krzyży. Odpychają się, podskakują, odrywają od ziemi, lądują, łapią oddech. Deskami manewrują z zadziwiającą lekkością. Zgrabnie obracając nimi w powietrzu, przeczą prawom grawitacji. Wiele miesięcy pracy streszczone w ułamku sekundy. Zostają pod pomnikiem Witosa, dopóki nie spadną pierwsze śniegi. Na tle jego ciemnej, monumentalnej sylwetki deskorolkowcy wyglądają jak kolorowe figurki, niektóre w przydużych czapkach i szerokich spodniach, inne w jaskrawych T-shirtach i dżinsach. Za parę chwil przysiądą pod Witosem, pośmieją się, pogadają o filmach, trikach i nowych zajawkach. – Dzisiaj już rzadko tutaj jeździmy. Patrzę na te dzieciaki i myślę: szybciej się uczą, więcej potrafią, ale to inne pokolenie – uśmiecha się Kuba. – Trochę zazdroszczę im tej łatwości, że za rogiem mają skateshop, że wrócą do domu i obejrzą sobie w internecie każdy film deskorolkowy. Ale swoje początki i tak wspominam najlepiej. Trzech buntowników, trzech artystów, trzy legendy polskiej deskorolki. Poznali się wieki temu, w słonecznym podziemiu, czyli w przejściu pod jedną z najbardziej ruchliwych ulic Warszawy. Nazwali je tak bezdomni, którzy mieli tam schronienie. Spadł śnieg, ulice stały się dla deskorolkowców bezużyteczne. Zbudowali więc prowizoryczne drewniane przeszkody w tym przejściu i zaczęli jeździć. O skateparku mogli wtedy tylko pomarzyć. Tam też spotkali się po raz pierwszy, zimą w połowie lat 90. Kuba, starszy o trzy lata, znany dzięki swoim filmom deskorolkowym, należał do tego świata, do którego oni dopiero wchodzili. A każdy z nich wchodził po swojemu. Gutek, przebojowy małolat w przekrzywionym kaszkiecie, bardzo utalentowany i pewny siebie – Kuba nie mógł go nie zauważyć. Z Tomkiem było inaczej, nie rzucał się w oczy. Po latach przyznał się im, że przychodził już wtedy do podziemi, siadał i przyglądał się innym. Zapoznali się dopiero po jakimś czasie, w skateparku Wilanowska. Pierwsze szybowanie Legendarną miejscówką na skalę Polski w latach 90. był plac pod kinem Capitol. U stóp kamiennych kobiet, symbolizujących Wisłę i Wołgę, spotykali się pierwsi deskorolkowcy, nie tylko ci ze stolicy. Polski skateboarding rodził się wraz z nowym systemem. W tym czasie zapychania sklepów i uwalniania myśli na ulice większych miast w Polsce wyjechały grupy nastolatków na dziwnych deseczkach z kółkami. Mało kto wiedział wtedy, co to za zabawka. Do tej pierwszej fali deskorolkowców, kojarzonej jeszcze z undergroundem i młodzieńczym buntem, należał także Kuba. Oglądam jego zdjęcie zrobione gdzieś pod Halą Banacha. Szarość wieczoru zaciera kontury, rozmazuje kształty, w tle biały maluch i jaskraworóżowe ochraniacze na kolanach jednego z chłopców. Jest maj 1991 r. Kuba w obszernej żółtej bluzie z napisem „Michigan” unosi się razem z deską parę centymetrów nad ziemią. Zaraz spadnie na asfalt, deskorolka wymknie mu się spod stóp i Kuba spróbuje od nowa. – Myślałem, że nie ma na świecie drugiej osoby, która kochałaby to tak jak ja – uśmiecha się do mnie spod czapki z napisem „NY”. Najpierw miał plastikową, potem szerszą amerykańską i w końcu pierwszą profesjonalną deskę Santa Cruz ze skateshopu na Smolnej. Pamięta te szczegóły doskonale. Pamięta też, jak pierwszy raz wybrał się z kolegami do centrum. – To było jak wyprawa do innego miasta, wielka przygoda – śmieje się. – Baliśmy się, że skinheadzi ukradną nam deski, które były wtedy dla nas kosmicznie drogie. Tomek na mieście pojawiał się tylko wtedy, gdy nikogo nie było na miejscówkach, czyli rano przed szkołą i późnym wieczorem, kiedy ci dobrzy poszli sobie do domu. Nie chciał im się wciskać pod nogi. Przez wiele lat trenował gimnastykę sportową. Bardzo się temu poświęcał – dodatkowe treningi, obozy, zawody ogólnopolskie. Marzył nawet o igrzyskach olimpijskich. Potem z równie dużym zaangażowaniem poświęcił się deskorolce. W tym znalazł całkowitą swobodę. Nie stał już nad nim trener, który z paluchem w górze liczył robione pompki. Mógł bez przerwy jeździć slalomem, skakać albo przez pięć godzin ćwiczyć jeden trik – robił to, na co miał ochotę. Brał deskę, jeździł po mieście, przemykał między ulicami
Tagi:
Agnieszka Czapla