Kino na całym świecie serwuje tę samą potrawę Andriej Konczałowski, rosyjski reżyser, autor m.in. „Syberiady” i „Odysei” – Niebawem wchodzi na polskie ekrany pański film „Dom wariatów”, za który otrzymał pan w 2002 r. główną nagrodę jury na festiwalu filmowym w Wenecji. Dlaczego zdecydował się pan na zrobienie filmu o wojnie w Czeczenii? – Akcja tego filmu toczy się podczas tzw. I wojny czeczeńskiej, ale nie jest to wyłącznie opowieść o wojnie. Nie jest to też jedyny film o wojnie w Czeczenii, z tą różnicą, że jeśli się ogląda inne filmy na ten temat, to Czeczeńcy są przedstawiani jako bandyci, przestępcy. Nie ma wyjątków. Tak jak w pewnym okresie Indianie w filmach amerykańskich pokazywani byli wyłącznie jako żądni łupów i skalpów zwyrodnialcy. – Myśli pan, że spodoba się widzom? – Zrobiłem wiele filmów, które bardzo się podobały widzom. Teraz chciałbym, żeby moje filmy były rozumiane. Szczerze mówiąc, wolę zrobić film dla dziesięciu osób, które go obejrzą i zrozumieją, niż dla miliona widzów, którzy po wyjściu z kina zapomną, co oglądali. Liczy się tylko marketing – Ktoś, kto się nazywa Andriej Konczałowski, może sobie z pewnością pozwolić na zrobienie filmu dla dziesięcioosobowej widowni. Ciekawa jestem – tego rodzaju założenie wypływa ze skromności czy pychy? Bo trzeba przyznać, że nie ma pan najlepszego zdania o miłośnikach kina. – Dziś do kina chodzą ludzie, którzy nie czytają, ci, którzy lubią lekturę, zostają w domu i co najwyżej oglądają telewizję, bo to, co mogą zobaczyć w kinie, ich nie interesuje. Z prostego powodu – kino na całym świecie serwuje tę samą potrawę. To tak jakby nie istniały restauracje francuskie, włoskie, toskańskie, a jedynie McDonald. Tak się stało w kinie. Hollywood to ogromny McDonald. Zważywszy, że wytwórnia ta zapewnia 80% światowej produkcji filmowej, widzowie są zdani na to, co przygotowano dla nich w kuchni McDonalda. – Jest pan bardzo krytyczny w stosunku do Hollywood, a przecież i pan tam pracował, wcale zresztą niekrótko. W przeciwieństwie do pańskiego brata, który nigdy nie dał się uwieść pokusie hollywoodzkiej kariery. – 20 lat temu, gdy ja pracowałem w Hollywood, był to zupełnie inny świat. Tworzyli tam wielcy, chociażby Frank Capra, którzy robili arcydzieła. Tak było do lat 80., kiedy przyszła globalizacja. W tej chwili w hollywoodzkiej wytwórni nie myśli się o sztuce, liczy się tylko marketing. – Dlaczego Hollywood, pana zdaniem, tak się zmienił? – Kiedyś Hollywood był bardzo związany z Europą. Pracujący tam reżyserzy byli Europejczykami, mieli europejskie korzenie. Teraz ten związek się zerwał. – Jakie są pańskie układy z Nikitą Michałkowem? – Bardzo dobre. W końcu nie jesteśmy już młodymi ludźmi. Ale dlaczego pyta pani o moje stosunki z Michałkowem, a nie na przykład z Bertoluccim? – Bo to pański brat, a nie zawsze układało się wam najlepiej. – Nie zawsze. – Co was naprawdę różni? – Ja mogę przegrać, a on nie lubi przegrywać. Dla tego, kto odbiera świat zmysłami, czuciem, życie jest tragedią, dla tego, kto myśli, odbiera za pomocą rozumu, życie jest komedią. Mój brat czuje, ja myślę. Dla mnie życie jest komedią. Dla mojego brata jest tragedią. (Zwłaszcza gdy przegra). To chyba zasadnicza różnica między nami. Mój brat jest też człowiekiem bardzo religijnym. – A pan? – Mam wiele wątpliwości. Sam nie wiem. Futbol ważniejszy niż kino – W swoich wypowiedziach często wyraża pan obawy o przyszłość. Przeraża pana globalna wioska? – Przede wszystkim przerażają mnie jej efekty w stosunku do młodych ludzi. Globalizacja doprowadziła do ujednolicenia, homogenizacji widza kinowego. Dzisiejszy widz to człowiek w wieku 14-25 lat, uwielbiający gry komputerowe, ale rzadko sięgający po książkę, zresztą wielu młodych ludzi praktycznie nie umie czytać. Dzisiejsza młodzież nie potrzebuje tego, czego potrzebowało wcześniejsze pokolenie. Nastąpiło „zdisnejowszczenie” kina. W mojej „Odysei” jest dwuznaczność, niejasność, niepewność. Disney zawsze wie, co jest dobre, a co złe. Jestem przekonany, że moja „Odyseja” jest lepsza niż „Troja” z Bradem Pittem. – Pan nakręcił „Odyseję” dla telewizji. Telewizja też bardzo się zmieniła. – Telewizja zachowała jeszcze pewne pryncypialne wartości. W telewizji jeszcze można
Tagi:
Małgorzata Brączyk









