I znowu rozbiliśmy krzyżackie hufce. Przedstawiciel „Przeglądu” osobiście poczuł słodki smak zwycięstwa Dzień był jasny, bez wiatru. Bory stały w ciszy nieruchome. Jeno z powodu suchości powietrza wznosiły się po drogach kłęby złotego kurzu, a nad owymi kłębami płonęły jakby ogniki niezmiernie w słońcu błyszczące. Zbyszko ukazywał je mówiąc: – Wiecie, co to się tam tak łyska nad kurzawą? To groty kopij i sulic. Zewsząd ciągnie naród na Niemca – tak Sienkiewicz opisywał marsz polskich oddziałów na Grunwald. W tym roku było dość podobnie, tyle że gdy przeszły wojska, ciągnące na pole bitwy już od pierwszych dni lipca, to w kłębach kurzu płonęły ogniki tysięcy samochodów wiozących ludzi, którzy pragnęli obejrzeć wielką batalię. Przybyło ich pono ze 150 tys., co znaczy, że na Polach Grunwaldzkich stanęło znacznie więcej luda niż w 1410 r. Mnie przypadła w udziale zaszczytna funkcja sługi obozowego i giermka w walnej chorągwi zakonnej Fryderyka von Wallenroda. Jako że pożądane było zachowanie historycznych proporcji liczebnych, wedle których wojsk polsko-litewskich było dwa razy więcej niż Krzyżaków, część chorągwi zakonnej – w tym ja – została jednak odkomenderowana w szeregi Litwy. A ponieważ szeregi te w sumie były dość szczupłe, więc i mnie, człekowi w wieku mocno popoborowym, przyszło 17 lipca stanąć na polu bitwy. Powrót do przeszłości Zanim to nastąpiło, wzułem XV-wieczne z wyglądu i kondycji krótkie skórznie, do tego lniane gacie, takąż koszulinę oraz słomiany kapelusz (też ponoć zgodny z epoką) i jąłem pomagać rycerzom. Co nie było trudne, bo najbardziej odpowiedzialne zadanie stanowiło noszenie wody koniom do stajni (we współczesnych jednak wiadrach). Żar lał się z nieba, więc z noclegiem nie było problemów. Gdy brakowało miejsca na skórach w historycznych namiotach, drzemało się na słomie przy ognisku. Spanie było zresztą pojęciem mocno umownym, bo obóz rycerski, w którym poszczególne chorągwie miały wygrodzone własne sektory, nie zasypiał praktycznie nigdy. Dni przed bitwą stanowią zawsze najprzyjemniejszą część grunwaldzkich rocznic i właśnie dlatego tak chętnie przyjeżdżają tam tysiące ludzi w historycznych strojach, nie tylko wojownicy, ale i cne białogłowy. Gdy zachodzi słońce, zaczynają się odwiedziny, wielogodzinne biesiady przy ogniskach, śpiewy, granie na dudach, piszczałkach i czym tam jeszcze (często na zdumiewająco wysokim poziomie), pląsy oraz rozmaite inne gry i zabawy rycerstwa polskiego. W ciągu dnia najwięcej czasu pochłaniają próby, w tym roku zdecydowanie za częste, ale cóż, takie są prawa sześćsetnej rocznicy; a także codzienne czynności obozowe – czyszczenie zbroi i ekwipunku oraz przygotowywanie posiłków. W mojej chorągwi na śniadanie często bywała jajecznica, a na obiadokolację fasola z kapustą i kawałkami świniny – wszystko oczywiście warzone w kociołkach nad ogniskami i jedzone potem ze wspólnych mis drewnianymi łyżkami. Jeśli chodzi o czynności odwrotne, to minimum komfortu zapewniały niehistoryczne niestety toi toiki. Kłopot z nimi nie polegał bynajmniej na tym, że było ich za mało. Przeciwnie, zestawy niebieskich kibelków stanowiły zdecydowanie najczęstszy akcent kolorystyczny na grunwaldzkich błoniach. Rzecz w tym, że były one zamykane na kluczyk, by turyści nie korzystali z rycerskich toalet. Kluczykami dysponowali zaś dowódcy chorągwi, którzy z reguły, by nie mieć z nimi problemu, wieszali je na gałęziach w ustalonych punktach obozu. Kończyło się tym, że obozowicze w kółko szukali kluczyków, większość toi toiek była stale zamknięta, a do mniej licznych, ogólnodostępnych toalet dla turystów ustawiały się kolejki i rycerzy, i cywilów. Z wodą było o tyle łatwiej, że w różnych punktach obozu zbudowano krany i korytka, co pozwalało na picie i mycie. Tęsknie zerkali na nie turyści, ale gdy w czas największych upałów usiłowali się napić czy ochłodzić, straż obozowa odganiała ich, mówiąc, że to tylko dla rycerzy. Za to piwo w dziesiątkach polowych barów było dostępne bez kłopotu, oczywiście z wyjątkiem 17 lipca, kiedy to po bitwie trzeba było do kranów z piwem stać godzinę w kolejce. Nie karmić rycerzy Na obozowych bramach i płotach widniały napisy „Turystom wstęp wzbroniony” czy „Rycerzy z ręki nie karmić, bo pogryzą”. Nie znaczy to, że między światami rycerskim i cywilnym istniały jakieś napięcia. Przeciwnie, w dzień rycerze nie wyrzucali turystów z chorągiewnych obozów. Furorę robiła dama prowadząca na smyczy cztery ratlerki, trzy odziane w okrycia polskie i litewskie, czwarty zaś miał na sobie biały
Tagi:
Andrzej Dryszel









