Kambodża nie chce pamiętać

Kambodża nie chce pamiętać

O zbrodniach Czerwonych Khmerów mało kto wie. A do tego przeciętny mieszkaniec kraju ma zaledwie nieco ponad 20 lat Korespondencja z Phnom Penh Na jego pogrzebie w Anlong Veng w Kambodży modliło się 72 buddyjskich mnichów. Trwającą ponad tydzień agonię 80-letniego Ung Choeuna śledziły światowe media. Schorowany starszy pan znany był szerzej pod pseudonimem z partyzanckich czasów; Ta Mok, czyli Wujek Mok. Wielu ludzi w Kambodży kojarzyło go jednak z powodu innego, nieoficjalnego przydomka – Rzeźnik. Wujek Mok stał się Rzeźnikiem w latach 70., jako szef sztabu, a później dowódca armii Czerwonych Khmerów. Uważa się, że mógł doprowadzić do śmierci nawet 100 tys. ludzi. Był ostatnim przywódcą organizacji, po tym, jak osadził w areszcie domowym samego Pol Pota. Jego zgon stawia pod znakiem zapytania przyszłość i sens istnienia trybunału, który miał osądzić liderów zbrodniczej dyktatury. 14-milionowa Kambodża, jeden z najbiedniejszych krajów świata, nie śpieszy się z wymierzeniem sprawiedliwości. Oficjalnie poprosiła ONZ o pomoc w sprawie procesów członków reżimu już w 1997 r. Jednak w ślad za deklaracjami nie popłynęły pieniądze. Dopiero przekazanie funduszy z zagranicy sprawiło, że 3 lipca tego roku oficjalnie zaprzysiężono 10 międzynarodowych i 17 lokalnych prokuratorów i sędziów. Trybunał zaczyna przygotowania do procesu, który ma ruszyć w przyszłym roku. Tymczasem kolejni oprawcy wymykają się ziemskiej sprawiedliwości. Co ważniejsze, bez zeznań głównych aktorów coraz trudniejsze będzie też poznanie kulis funkcjonowania makabrycznego eksperymentu społecznego sprzed 30 lat. Rzecznik trybunału, Reach Sambath, przyznaje, że śmierć Ta Moka oznacza, że zniknęło „kluczowe źródło informacji”. Mogłyby to być zresztą informacje kompromitujące również dla niektórych światowych polityków. Po aresztowaniu Ta Moka w 1999 r. jego prawnik groził, że będzie się domagał, by Margaret Thatcher i Ronald Reagan opowiedzieli przed sądem, jak zachodnie demokracje wspierały Czerwonych Khmerów na początku lat 80., już po obaleniu ich reżimu. Obecnie w areszcie znajduje się tylko jeden wysoki rangą lider organizacji, nawrócony teraz na chrześcijaństwo Kang Keng Ieu, który kierował więzieniem S-21, gdzie zamęczono ok. 14 tys. ludzi. Inni, jak 80-letni już „Brat Numer 2”, Nuon Chea, były prezydent Demokratycznej Kampuczy, 72-letni Khieu Samphan czy ówczesny szef dyplomacji, Ieng Sary, żyją spokojnie na wolności. Nuon Chea powiedział niedawno agencji AP, że stawi się na wezwanie trybunału, i odpowie na wszelkie pytania, „by ludzie mogli się dowiedzieć prawdy o tym, co się wydarzyło”. Gdyby chciał, z pewnością mógłby powiedzieć wiele, szczególnie o latach 1975-1979, kiedy Czerwoni Khmerzy doprowadzili do śmierci prawdopodobnie ok. 1,7 mln ludzi, co stanowiło prawie jedną czwartą populacji kraju. Do władzy doszli pod hasłami zaprowadzenia pokoju, w sojuszu z obalonym przez proamerykański przewrót wojskowy popularnym w społeczeństwie królem Sihanoukiem. Wspierani początkowo przez Północny Wietnam i Chiny 17 kwietnia 1975 r. zajęli stolicę Phnom Penh i z prawdziwie rewolucyjnym zapałem ogłosili Rok Zerowy. Odtąd wszystko miało się zmienić. Zaczęli od zniesienia pieniądza (zastępczą walutą szybko stał się ryż), zakazania religii i wysłania ponad 2 mln mieszkańców stolicy na wieś, do reedukacyjnych obozów pracy. Jak wszyscy rewolucjoniści bardzo się śpieszyli, jakby nie wierząc, że następcy zdołają doprowadzić ich dzieło do końca. Zamiast reedukacji były więc zbiorowe egzekucje – nauczycieli, lekarzy, noszących okulary, znających obce języki i tych o delikatnych dłoniach, co wskazywało na brak kontaktu z pracą fizyczną. By oszczędzić amunicję ofiary zabijano motykami. Zginąć można było nie tylko za złe pochodzenie, ale również za uchylanie się od pracy, skarżenie się na warunki życia, kradzież jedzenia, noszenie biżuterii czy okazywanie przywiązania do religii lub wspominanie starych czasów (w rewolucyjnym slangu była to tzw. choroba pamięci). Ludzie mieli żyć w samowystarczalnych wiejskich wspólnotach, nienarażonych na miejskie zepsucie i wpływy zgniłego Zachodu. Nowe, skolektywizowane, szczęśliwe społeczeństwo miało powstać od razu, bez etapów pośrednich. 2,5 mln ludzi uznanych z racji pochodzenia za niepewnych skierowano do niewolniczej pracy, m.in. na malarycznych bagnach. Jako z natury podejrzani mogli zostać straceni bez procesu. Kraj był

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 32-33/2006

Kategorie: Świat
Tagi: Kamil Puczko