Z kamerą wśród kobiet

Z kamerą wśród  kobiet

Nigdy bym się nie zajęła dokumentem, gdybym nie miała męża reżysera Iga Cembrzyńska – absolwentka warszawskiej PWST, aktorka teatralna i filmowa, piosenkarka, producentka, ostatnio także reżyserka filmów dokumentalnych. Grała m.in. w filmach: „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Skorpion, panna i łucznik”, „Krzyk”, „Komedia pomyłek” oraz w filmach męża Andrzeja Kondratiuka, m.in. w „Hydrozagadce”, „Gwiezdnym pyle”, „Mlecznej drodze”, „Czterech porach roku”, „Wrzecionie czasu”, „Słonecznym zegarze”, „Córze marnotrawnej”. Wyreżyserowała „Filmowy Pamiętnik Igi C.”, „48 godzin z życia kobiety” oraz „Ikara w spódnicy”. – Ma pani nową pasję: robienie filmów dokumentalnych. Po debiutanckim „Pamiętniku Filmowym Igi C.” zobaczyliśmy niedawno w telewizji jeszcze dwa – „48 godzin z życia kobiety” oraz „Ikar w spódnicy”. Dlaczego tak późno zajęła się pani dokumentem? – Prawdopodobnie nigdy bym się nim nie zajęła, gdybym nie miała męża reżysera, który prawie nie rozstaje się z kamerą. Kamera jest wszechobecna w naszym życiu. Myślę, że zafascynowałam się podglądaniem świata i ludzi dzięki Andrzejowi. Nie, żebym mu zazdrościła czy chciała go naśladować albo zrobić mu na przekór. Zaraziłam się chyba jego pasją. – Na bohaterki swoich dokumentów wybrała pani kobiety, które odniosły sukces. – Uznałam, że w naszym zdominowanym przez mężczyzn świecie jest wiele fantastycznych kobiet, które warto pokazać. To nie są chłopy przebrane za baby, ale normalne, wspaniałe kobiety. Mają swoje zawody, rodziny, obowiązki, a oprócz tego wielkie pasje. – W dziedzinie sportu. Dlaczego nie nauki, kultury czy sztuki? – Sama bym nie uwierzyła, gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że zrobię film o boksie czy szybownictwie. Ja, która nie lubię boksu – dla mnie ten sport mógłby nie istnieć! Przeczytałam wywiad z Agnieszką Rylik, mistrzynią świata w boksie zawodowym i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego młoda, wykształcona, ładna kobieta zdecydowała się na uprawianie tak brutalnego sportu. To mi nie dawało spokoju. Postanowiłam ją poznać. Wyjaśnić, jak doszła do mistrzostwa świata, pokazać ją jako człowieka. A potem poszłam za ciosem, film się podobał. Dotarłam do Małgorzaty Margańskiej, dwukrotnej mistrzyni świata w szybownictwie akrobacyjnym, która na co dzień pracuje jako dentystka – i nakręciłam „Ikara w spódnicy”. – Czy po doświadczeniach z dokumentem szykuje się pani do fabuły? – Myślę o tym… ale gdzie jest ten wymarzony scenariusz i ta fascynująca fabuła… – Poprzednie filmy były o silnych kobietach, które wiedzą, czego chcą. Ciśnie się na usta pytanie, jak się pani kojarzy hasło feminizm. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wiem, że to silny ruch – i pewnie dobrze, że jest. Ale ja do niego chyba nie pasuję. W moim związku z Andrzejem zawsze na pierwszym miejscu stawiałam wszystko to, co jest związane z nim. I dalej tak jest. Dlatego nie wiem, czy ja mogłabym być feministką. – Jest pani „żoną swego męża”? – Tak. W moim domu tak było, tak jest i tak będzie. Najważniejszy jest Andrzej. Jak rano wstaję, nie zastanawiam się, co zjem na śniadanie, tylko co Andrzej zje. – Jak to zrobić, żeby po tylu latach małżeństwa tak się fascynować własnym mężem? – To jest poza mną, niezależne ode mnie. On się wcale o to nie stara. – W takim razie domyślam się, jaka będzie odpowiedź na pytanie o najwspanialszą rzecz, jaka przytrafiła się pani w życiu. – (śmiech) Spotkanie Andrzeja. Przez te wszystkie lata przed Andrzejem, kiedy byłam przecież już w Polsce znana, gdzieś podświadomie szukałam kogoś takiego jak on. Wprawdzie jeszcze przed „Hydrozagadką” znałam go, widziałam jego filmy, wiedziałam, jak wygląda. – Zatem to nie była miłość od pierwszego wejrzenia? – Nie. Najpierw to była cicha fascynacja mężczyzną całkiem nie w moim typie – bo podobali mi się zawsze nordycy. – Wróćmy do tych czasów „przed Andrzejem”. Podobno kształciła się pani na śpiewaczkę operową lub pianistkę, a nie na aktorkę. – Fortepian był w dzieciństwie moją największą pasją. Chodziłam do szkoły muzycznej, brałam też lekcje śpiewu w rodzinnym Radomiu. Uciekłam z domu do Katowic, bo dowiedziałam się, że jest tam szkoła muzyczna połączona z liceum. Codziennie wstawałam o czwartej rano, żeby z domu babci, gdzie zamieszkałam, zdążyć na ósmą do szkoły. – Jednak nie poszła pani do konserwatorium. Czy zapał w końcu wygasł? – Kiedy dorosłam,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 32/2004

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska