Idea globalnego konfliktu łączyła podzieloną emigrację. Optowali za nią zarówno piłsudczycy, jak i narodowcy oraz socjaliści „Truman, Truman, spuść ta bania, bo to nie do wytrzymania. Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa. Choć zastaniem same zgliszcza, jednak ziemia to ojczysta. Druga mała, ale silna i wrócimy też do Wilna” – tę rymowankę oddającą nastroje zbrojnego podziemia w kraju i niemałej części emigracji można było usłyszeć jeszcze ładnych parę lat po zakończeniu II wojny światowej. Nadzieje na kolejny globalny konflikt nadawały sens emigracji politycznej, dla zbrojnego podziemia zaś były doskonałym uzasadnieniem kontynuowania walki z nowym państwem. Wszak „lepsza III wojna światowa niż komunistyczna Polska”. Wracajcie do domu Szybkie uznanie na przełomie czerwca i lipca 1945 r. Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej przez mocarstwa zachodnie zaskoczyło emigracyjne władze. Chociaż postanowienia jałtańskie były im znane od dłuższego czasu, włączenie Polski do radzieckiej strefy wpływów uznane zostało za zdradę dotychczasowych sojuszników. „Odjęcie uznania rządowi RP – pisał Edward Raczyński – jest dla nas wszystkich w Kraju czy na emigracji wielkim ciosem moralnym, ciosem tym większym, że pochodzi od rządów narodów, z którymi łączy nas braterstwo przelanej krwi, dla których żywimy tyle przywiązania i sympatii”. Mocarstwa pozostały jednak nieczułe na wyrzuty „polskiego Londynu”. Dla nich wojna się skończyła. Podział Starego Kontynentu na dwie części był ceną za równowagę sił pomiędzy Zachodem a Związkiem Radzieckim. Zgodnie z oczekiwaniami, w Polsce, podobnie jak w całej Europie Środkowej i Wschodniej, władzę zdobyli komuniści. Po drugiej stronie żelaznej kurtyny partie komunistyczne – choć rosły w siłę – musiały się zadowolić rolą ignorowanej opozycji. Takie były reguły jałtańskiego status quo. Z perspektywy polskiego wychodźstwa sprawy wyglądały zgoła inaczej. Emigracyjne władze trwały w przekonaniu, że zachodni alianci zakończyli wojnę bez osiągnięcia jej głównego celu, czyli wyzwolenia Polski. Jak zauważał historyk Andrzej Zaćmiński, „zdecydowana większość emigracyjnych polityków i wojskowych postrzegała powojenne realia jako niezgodne z oczekiwaniami. Zmienić je mógł jedynie konflikt zbrojny między dotychczasowymi sojusznikami – trzecia wojna światowa. Zwycięstwo Zachodu stwarzało rządowi RP szansę na powrót do kraju”. Przy braku dyplomatycznego uznania rząd polski w Londynie miał ograniczone pole manewru. Początkowo próbował więc realizować swoje cele z pomocą tych kilku państw, które nie nawiązały stosunków ze zdominowanym przez Polską Partię Robotniczą rządem w Warszawie. Przedstawicielstwa polskich władz na uchodźstwie długo funkcjonowały m.in. na Kubie, w Peru, a do końca 1945 r. także w Australii i Nowej Zelandii. Spośród państw europejskich rządu w Warszawie nie uznały Irlandia, Hiszpania i Watykan. Szczególne nadzieje wychodźstwo wiązało z dwoma ostatnimi. „W stosunku do spraw naszych stanowisko czynników tutejszych – depeszował stojący na czele polskiej placówki w Madrycie poseł Józef Potocki – jest przyjazne i pełne zrozumienia”. Zaraz jednak dodawał, że „nie są oni w stanie, mając własne duże trudności, wiele uczynić w zakresie międzynarodowym”. Podobne rozczarowanie spotkało wkrótce emigrację ze strony Watykanu. Jak pisał ambasador Kazimierz Papée, „z chwilą gdy biskupi polscy stanęli na gruncie tzw. faktycznej rzeczywistości, istnienie ambasady prawowitego prezydenta RP w Rzymie zaczyna być dla Stolicy Apostolskiej żenujące”. Polskie zabiegi dyplomatyczne na niewiele więc się zdały. Mocarstwa zachodnie coraz częściej dawały emigracyjnym władzom do zrozumienia, że czas wojny bezpowrotnie minął. Pomimo protestów na początku 1946 r. Wielka Brytania zdecydowała się rozformować Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie (PSZ). Oficerów i żołnierzy zachęcano do powrotu do kraju lub – w ostateczności – do osiedlenia się na Zachodzie. Bez względu na dokonany wybór musieli oni zaakceptować życie w cywilu. Nic też nie dały rozmowy w Waszyngtonie. Szybko upadł lansowany przez gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego pomysł, aby PSZ włączyć w struktury armii amerykańskiej. Oczekiwania władz emigracyjnych rozminęły się z rzeczywistością. Jak trafnie spuentował prof. Paweł Machcewicz, deklaracje Bora o poparciu Stanów Zjednoczonych „były wyrazem bardziej wishful thinking (myślenia życzeniowego – red.) niż jakichkolwiek realnych faktów”. Mimo to wiara w globalny konflikt wciąż żyła wśród
Tagi:
Krzysztof Wasilewski









