W cieniu planowanej podwyżki podatków oraz awantury o krzyż kończy prace komisja hazardowa Gdy 3 sierpnia 2010 r., punktualnie o godzinie 13.00 na Krakowskim Przedmieściu „obrońcy krzyża” zwarli się ze strażnikami miejskimi, mijał wyznaczony przez przewodniczącego sejmowej komisji śledczej, Mirosława Sekułę, termin składania poprawek do przygotowanego przez niego sprawozdania. W sumie złożono ich ponad sto. Najwięcej – ponad 41 – wyszło spod ręki posła Lewicy Bartosza Arłukowicza. Wiele wskazywało na to, że przewodniczący Sekuła jest zdeterminowany, by głosować w trakcie tego posiedzenia, następnie przyjąć sprawozdanie i zakończyć pracę komisji. Spodziewano się awantur. Bez względu na to, czy owo sprawozdanie zawierałoby prawdę objawioną, czy też wierutne kłamstwa, opozycja musiała atakować. Takie jej zbójeckie prawo. Było jasne, że Bartosz Arłukowicz i Beata Kempa nie pogodzą się z głównymi tezami dokumentu przewodniczącego Sekuły – afera, owszem, była – wielokrotnie mówił on dziennikarzom, że jego zdaniem były trzy, a nawet cztery „afery”, lecz to nie zadowalało opozycji. Poza tym przewodniczący komisji przechytrzył kolegów. Bartosz Arłukowicz w jednym z telewizyjnych wywiadów zapowiedział, że przygotuje zdanie odrębne. Bez wątpienia ma ku temu wiedzę i kwalifikacje. Pytanie, czy nie zabraknie mu czasu. Także posłowie Prawa i Sprawiedliwości sprostaliby wyzwaniu, gdyby nie przespali okazji. I tak w końcowej fazie ton pracom komisji nadawał przewodniczący Sekuła. Gdyby jeszcze wykazał się większą elastycznością, Platforma Obywatelska mogłaby zapisać na swym koncie polityczny sukces. Oto daliśmy opozycji czas na zapoznanie się ze sprawozdaniem, posłowie złożyli poprawki w rozsądnym terminie, a następnie komisja przyjęła dokument w jawnym głosowaniu. Szkoda, że poseł Sekuła zbyt mocno naciskał na zakończenie prac. A gdzie wnioski? Niestety przewodniczący nie zapanował nad ognistym temperamentem posłanki Beaty Kempy. Część opinii publicznej odniosła wrażenie, że knebluje usta opozycji. Było to, moim zdaniem, niezrozumiałe, ponieważ przygotowanemu przez Sekułę sprawozdaniu trudno stawiać poważniejsze zarzuty. Było to streszczenie dostępnych komisji dokumentów, zeznań świadków i innych materiałów. Słabością był brak wniosków. I na nich, a nie na przecinkach i redakcyjnych korektach winni skupić uwagę posłowie. Opinia publiczna chciała wiedzieć, czy posłowie Chlebowski, Drzewiecki, Szejnfeld i Schetyna nielegalnie lobbowali w interesie panów Sobiesiaka i Koska, czy też nie. Czy CBA dysponowała mocnymi dowodami na potwierdzenie zarzutów Mariusza Kamińskiego? Czy też była to w najlepszym razie pomyłka bądź niedoróbka, a w skrajnym przypadku polityczna prowokacja? Opisujący prace komisji dziennikarze oczekiwali, że dowiedzą się, jak to „Rycho”, „Zbycho” i „Miro” kręcili lody na polach golfowych. I tak główne zadanie komisji – zbadanie przebiegu procesu legislacyjnego ustaw nowelizujących ustawę z dnia 29 lipca 1992 r. o grach i zakładach wzajemnych – zeszło na bardzo daleki plan. A szkoda. Jeśli jako obywatele mamy odnieść korzyści z poselskich wysiłków, chciałbym wiedzieć, czy w trakcie prac legislacyjnych doszło do „nieprawidłowości i uchybień”. I na czym one polegały. Liczyłem, że komisja dogłębnie zbada te i inne wątki, bo przecież gospodarz ustawy – Ministerstwo Finansów – to wielka fabryka przepisów, dyrektyw, rozporządzeń, projektów ustaw itp. Posłowie mieli świetną okazję zajrzeć pod dywany wyściełające gabinet ministra Jana Vincenta Rostowskiego w budynku przy ulicy Świętokrzyskiej 12 w Warszawie. Początki prac komisji wydały się zachęcające – np. wicedyrektor Departamentu Służby Celnej Anna Cendrowska publicznie zeznała, że ustawowy nadzór nad wydatkami Totalizatora Sportowego powyżej 50 tys. euro był fikcją. Minister Rostowski zaś z rozbrajającą szczerością oświadczył, że o swych uprawnieniach wobec narodowego monopolisty w dziedzinie gier liczbowych… „dowiedział się z telewizji”! Dokładnie dzień przed występem przed sejmową komisją śledczą. Należało iść tym tropem i zamiast badać billingi oficjeli z najwyższej półki, trzeba było wzywać przed kamery szeregowych pracowników resortu, by opowiedzieli nam, „jak było”. Tak się nie stało, ponieważ każda komisja śledcza to swoisty teatr, w którym nie ma miejsca na nudę. Jednak setki ujawnionych dokumentów pokazały, czym nad Wisłą jest „proces legislacyjny”. Dziś jest dla mnie jasne, że w latach 2006-2009 prace związane z nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych hazardowej odbiegały od wszelkich możliwych standardów. I nie jestem w tym poglądzie odosobniony. Zapomniane
Tagi:
Marek Czarkowski









