Łodzią do Szamana

Łodzią do Szamana

Człowiek obyty z tajgą nie zginie, nawet kiedy niedźwiedź zje mu wszystkie suchary To miejsce Szamana – Aleksander, strażnik rezerwatu Bajkalsko-Leńskiego, wkłada palec do kubka z wódką. Krople alkoholu strząsa w cztery strony świata, by podziękować duchom za opiekę w trakcie włóczęgi po tajdze. – Jedni wierzą, drudzy nie. Ja tam wolę wierzyć! – mówi, zagryzając wódkę ogórkiem. Nasza łódź, która przypomina pirogę, popychana jest siedmioma końmi mechanicznymi w górę rzeki. Silnik walczy z nurtem. Pokład obity jest aluminium. – Jest lekka, ale wywrotna – ostrzega mnie Aleksander. 150-litrowa beczka z benzyną stoi na środku łodzi. Sieroża, który towarzyszy ojcu w podróży, oznajmia, że prawdziwa dzika przyroda zacznie się od Czanczuru. Ja już teraz nie mogę się nasycić klimatem miejsca. Wysokie na 300 m brzegi porośnięte są tajgą – lasami iglastymi, które wchodzą w rzekę. Woda płynie zakolami koryta. Trzeba uważać, gdyż z wody wystają konary porwane przez silny nurt. Na obu brzegach kształtne sosny i świerki uczepione urwiska. Ostre bryły skalne zwisają nad rzeką. Wszystko to tworzy kompozycję dzikiej syberyjskiej przyrody. Jedną z pierwszych wypraw badawczych w rejon Przybajkala była podjęta z inicjatywy Piotra Wielkiego ekspedycja niemieckiego uczonego Daniela Gottlieba Messerschmidta. Powierzono mu prowadzenie prac kartograficznych. W końcu lata 1723 r. dotarł drogą Pendy do Leny. Stąd ruszył w górę rzeki, do Kaczugu, a następnie saniami i pieszo do Bajkału. Notatki z wyprawy opublikowane zostały w 1786 r. przez P.S. Pallasa. Jeszcze do 1979 r. niektóre z nich spoczywały w archiwach Rosyjskiej Akademii Nauk. Zrywa się silny wiatr. Zaczyna padać deszcz. Przykrywam się kufajką. Na rzece tworzą się fale. Przemoczeni, ale szczęśliwi docieramy do Czanczuru. Osada zamieszkała przez kilku myśliwych i pracowników parku Bajkalsko-Leńskiego położona jest nad brzegiem Leny. Skupia kilka rosyjskich chatek na wykarczowanej polanie. Widok wszędzie ten sam. Drewniane syberyjskie domki z ozdobnymi balustradami. Pozbijane zardzewiałymi gwoździami płoty. Z kominów wydobywa się dym. Psy szczekają na widok nowych gości. Dookoła osady znajduje się podmokły las, przez to dość nieprzystępny. Niesamowitego wyglądu nadają tajdze brodaczki – pajęczynowate porosty zawieszające się z gałęzi modrzewi. To tutaj zaczyna się rezerwat dzikiej przyrody bajkalsko-leńskiej. Powierzchnia rezerwatu obejmuje 120 km bajkalskiego wybrzeża, południową część pasma Gór Bajkalskich oraz rozległe, obszary tajgi w górnym biegu Leny. Powstanie na tym terenie obszaru ściśle chronionego związane było z postulatem zachowania unikalnych kompleksów przyrodniczych północno-zachodniego brzegu Bajkału. Żegnam się z Aleksandrem. Podróż będę kontynuował z innym bradiagą. – Zdrastwujcie – uśmiecha się syberyjski traper. Ściska moją dłoń niczym niedźwiedź zdobycz. Czuję w niej olbrzymią siłę. Mój przewodnik, Władimir Pietrowicz Trapieznikow jest typowym człowiekiem tajgi. Jak na lubiącego syberyjską głuszę gadatliwy. Ręce ma podrapane od ciągłego rąbania drwa, twarz osmaganą górskim wiatrem. Mieszkańcy tajgi mają pogardliwy stosunek do cywilizowanego świata. Często podkreślają, że otwarte przestrzenie są ich domem, a miasto więzieniem bez krat. Twierdzą, że ludzie odcięci od przyrody potępiają tych, którzy żyją według ich reguł. Tak samo uważa mój nowo poznany drug. Zajadamy się sałatką z białej kapusty i rybami z Leny, zaprawionymi zsiadłym mlekiem. Do tego mięso z łosia. Wszystko to popijamy wódką, która bez wątpienia jest wizytówką Syberii. Wieczorem przy aplauzie mieszkańców osady Alosza, przyjaciel Aleksandra, syna Władimira, gra na gitarze kilka znanych standardów rosyjskich Okudżawy i Wysockiego. Jeden z nich opowiada o życiu w Rosji. W Irkucku dyrekcja rezerwatu Bajkalsko-Leńskiego reklamowała Władimira jako wychowanka tajgi. 57-letni mężczyzna ma coś z Jacka Londona. Na rozkładzie ma kilka niedźwiedzi syberyjskich. Jednego z nich dobił własnymi rękoma. – Dzierżyj, dzierżyj! – krzyczy ochrypniętym głosem Władimir. Przywiązuję łódź do wystającego z wody olbrzymiego konara. Linka napina się jak struna wiolonczeli. Krypa utknęła w górnym biegu rzeki. Naniesione przez wodę pnie zagradzają wąskie koryto. Razem z Władimirem rąbię toporem olbrzymie drwa. Pomagamy sobie niewielką piłą. Drzewo spławiamy, by ułatwić żeglugę. Manewrowanie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2008, 2008

Kategorie: Reportaż