Łoś – rezydent mokradeł

Łoś – rezydent mokradeł

Powrót łosia do krainy biebrzańskich bagien to też skutek niedostępności pewnych zakątków tej krainy

Państwo C. przyjechali wraz z nastoletnią córką do Gugien z dalekiego Szczecina. Zjedli śniadanie i orzekli, że właściwie to już mogliby wracać. Cel wyprawy został bowiem natychmiast osiągnięty. Ledwo skręcili z szosy w piaszczystą drogę prowadzącą do wioski, a tuż przed maską ich samochodu przedefilował łoś. Tu, na piaszczystym ugorze na przedpolu wsi, wraz z zarzuceniem gospodarki i wypasu krów, zaczęły masowo wyrastać sosnowe samosiejki – zimowy przysmak łosi. Łatwiej je tu dziś spotkać niż kiedyś krowy. A oni przyjechali tu po to, aby córka mogła zobaczyć łosia, bo jest w tym gatunku wprost zakochana.

Oczywiście nie wyruszyli w drogę powrotną, bo córka miała właśnie ferie zimowe, a to pierwsze spotkanie zdawało się zwiastować kolejne. Ale z tym już nie było tak łatwo, bo zwierzęta nie pokazują się nam ot tak, na zawołanie – nawet gdy są w pobliżu.

Gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy nad Biebrzę i rozbiliśmy namiot na skraju polany Kopciowe, już na drugi dzień łoś niemal nas odwiedził – defilował wzdłuż skraju lasu parę kroków od namiotu. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to któraś z krówek, często wtedy puszczanych samopas, by się za darmo pożywiły. Potrafiły maszerować drogą przez całe kilometry albo i ugrzęznąć w bagnach.

To jednak był najprawdziwszy łoś. Później, choć zaczęliśmy zjeżdżać tu co roku i zostawać coraz dłużej, prawie nie spotykaliśmy tych okazałych rezydentów mokradeł. Nie dlatego, że brakowało nam szczęścia – po prostu w tym czasie nie było ich zbyt wiele.

Powrót łosia do krainy biebrzańskich bagien to nieledwie powstanie z martwych, ale też skutek niedostępności pewnych zakątków tej zwierzem słynącej krainy. II wojna światowa straszliwie przetrzebiła naszą faunę – łosi pozostała garstka ukryta w przepaścistych rojstach Czerwonego Bagna, za zasłoną tutejszych sośnin i brzezin przesiąkniętych brunatną wodą. Emerytowany nadleśniczy Edward Komenda twierdzi wprawdzie, że z tym matecznikiem na Czerwonym Bagnie to legenda, bo niedobitki łosi pozostały też w innych puszczach wschodniej Polski. Ale jest to legenda zapewne godna uwagi – tym bardziej że Czerwone Bagno już w latach 30. ubiegłego stulecia zostało uznane za rezerwat łosi. Mirosław Kobeszko, którego ojciec pełnił funkcję szefa strażników rezerwatu, opowiada, że stada pilnowano bardzo starannie, a za kłusownictwo groziły surowe kary. Z tamtych czasów zachował się nawet dziennik łosiowego stadka pisany ręką Kobeszki seniora albo jego współpracowników – z rysunkami ukazującymi formę i wielkość poroża byków, z datami narodzin cieląt i innymi szczegółami. Mirosław Kobeszko mówi o tym dziełku z szacunkiem: Księga Łosi.

Gdy po wojnie zwierzęta te rozmnożyły się, zaczęły pojedynczo opuszczać swój matecznik i zaglądać na peryferie wsi. Tam wzbudzały sensację, wszak chłopi nie widzieli ich tu od dziesięcioleci. We wsi Zabiele koło Dolistowa Starego szeptano nawet, że oto pojawiły się jakieś amerykańskie konie. Z dala łoś może przypominać pomieszanie konia z osłem, ale nie ma z nimi nic wspólnego – poza tym, że jest roślinożernym ssakiem. To bliższy krewniak jelenia, a zarazem największy przedstawiciel rodziny jeleniowatych w Europie.

Okres powojenny sprzyjał ekspansji łosi, zaczęto bowiem odnawiać zniszczone przez okupanta lasy, a na bagnach, coraz rzadziej wykaszanych przez rolników, rozrastały się gaje młodych brzóz, olch i wierzb. Zarówno sadzonki i samosiejki sosny, jak i wymienione tu drzewa liściaste stanowią wymarzoną stołówkę dla łosi. Szybko ich przybywało. Nie uszło to uwadze kłusowników, ale też myśliwych zrzeszonych w kołach łowieckich, jako że od 1968 r. łosia uznawano za zwierzynę łowną. Ale nowy, atrakcyjny cel polowań należał się przede wszystkim osobom wysoko postawionym w państwie. Najładniejsze byki, koronowane przez naturę efektownymi porożami, zachowywano dla innych koronowanych głów – sekretarzy partii, premierów, ministrów. (…)

Ta palba – legalna i nielegalna, oficjalna i nieoficjalna – doprowadziła do stopniowego spadku liczebności cenionego zwierza. Padały zwłaszcza byki łopatacze, nazywane tak ze względu na płaskie, przypominające łopaty poroże, które stanowi formę rzadszą, choć wcale nie musi mieć związku z kondycją tego, kto je nosi. Dwie formy poroża – łopatacz z porożem o płaskim przekroju i badylarz z porożem o przekroju owalnym – to dwie różne postaci genetyczne. Niemniej łopaty uchodziły za cenniejsze trofeum, także wśród zawołanych zbieraczy. Ta presja sprawiła, że łopatacze stawały się rzadkością, ale i dorodnych badylarzy było coraz mniej. W latach 80. łosie zaczęły przeżywać liczebny i kondycyjny kryzys. My z tamtego dziesięciolecia nie mamy prawie żadnych zdjęć tych zwierząt.

Po pewnym czasie jednak relacja łosie-myśliwi osiągnęła pewną stabilność, nieco zbliżoną do naturalnego układu ofiara-drapieżnik, tym bardziej że dla myśliwych te potężne ssaki stanowiły najcenniejsze trofeum w dolinie Biebrzy. Nie chcieli się go pozbywać. Równowaga zachwiała się z chwilą powstania parku narodowego, czyli w 1993 r. Park narodowy musi wszak wziąć pod swoje skrzydła wszystkie gatunki, a nie tylko jeden czy kilka wartościowych jako zdobycz. Pomagając zaś jednym, często trzeba odebrać to i owo drugim. By chronić najcenniejsze gatunki ptaków, trzeba odkrzaczać i wykaszać bagna, zabierając łosiom część naturalnego żeru. Myśliwi, przynajmniej ci zrzeszeni, a zarazem etyczni, skupili się na obronie tych roślinożernych ssaków przed kłusownikami.

Koła łowieckie musiały jednak opuścić tereny zajęte przez park, który nie był w stanie bez przerwy nadzorować zwierzyny. Paradoksalnie wprowadzenie ochrony tego terenu pogorszyło sytuację łosi. Na początku nowego stulecia wprowadzono moratorium wyłączające tego ssaka z – mówiąc językiem oficjalnych raportów – łowieckiego użytkowania. To znów zmieniło sytuację tych legendarnych zwierząt, choć podobno nie przyczyniło się do zwiększenia ich liczebności. (…)

Czując się bezpiecznie, te wielkie ssaki poczęły dość beztrosko wędrować po drogach, zapuszczać się do wsi, między bydło, a wręcz na podwórka. Kilka osobników oswoiło się do tego stopnia, że pozwalały się oglądać z odległości kilku kroków i niemal karmić z ręki. Prawdopodobnie jako cielęta jakimś sposobem znalazły się w rękach ludzi, a potem zostały wypuszczone – i stąd ich zaufanie do nas. Zazwyczaj dochodzi do niego chęć pożywienia się przy drogach, gdzie roślinność krzewiasta jest bujna i urozmaicona, znacznie pożywniejsza niż na otwartych bagnach. Widok łosia spokojnie objadającego młode pędy i świeże listowie na poboczu Carskiej Drogi lub w przydrożnym rowie stał się codziennością, przyciągającą w pogodne wiosenne weekendy tłumy gapiów z aparatami przy oku i komórkami w dłoniach.

Prawdziwą sławę zdobyła klępa o imieniu Matylda. Urządzano jej nawet imieniny, podczas których otrzymywała prezenty w postaci smakowitej zieleniny i świeżych warzyw, a niektórzy próbowali jej nawet wręczać bukiety kwiatów. Byli tak zachwyceni bliskością czworonogiej solenizantki, że nie przychodziło im na myśl, iż to jednak dzikie zwierzę i może źle zrozumieć jakiś gest. Ofiar jednak nie było. Podobnie zachowywała się córka Matyldy o imieniu Agata. (…)

Z czasem przybywało tych swojskich, bez obaw pokazujących się ludziom łosi, zwłaszcza że klępy wychodziły do swoich przydrożnych „barów szybkiej obsługi” z cielętami, co utrwalało poufałość względem człowieka w kolejnych pokoleniach zwierząt. Znawcom życia ssaków nie podobała się ona zbytnio – woleli, by zwierzęta nabrały większego dystansu wobec ludzi, z roku na rok tłumniej przybywających w okolice Carskiej Drogi, a także by oddaliły się od coraz ruchliwszej szosy. Dobra nawierzchnia po remoncie zachęcała bowiem do rozwijania większej prędkości wbrew nakazywanemu przez znaki ograniczeniu do 50 km/godz. Na skutki nie czekaliśmy długo.

Pewnego majowego popołudnia dostałem wiadomość, że na szosie zginęła właśnie klępa – ulubienica publiczności. Stało się to w jedną z weekendowych nocy, prawdopodobnie nad ranem, i początkowo przeszło niezauważone. Popędziłem we wskazane miejsce. Zrazu nie dostrzegłem żadnych śladów wypadku. Dopiero wysiadłszy z samochodu, wśród odurzającej woni majowego kwiecia, osiągającej właśnie swoje apogeum, poczułem nagle smród padliny. Idąc za coraz mocniejszym zapachem, znalazłem w przydrożnych zaroślach szczelnie nakryty zielonymi gałęziami zewłok łosia. Zawiadomiony Piotr Dombrowski natychmiast nadjechał i, zatykając nos oraz usta, dokonał oględzin. Wyszło na jaw, że leży tu tylko głowa, resztka tułowia i wnętrzności. Mięso zostało natomiast fachowo wykrojone i zabrane.

Piotr odnalazł nieco śladów, które mogły ewentualnie pomóc w rozpoznaniu samochodu, sporządził służbową notatkę, a ja dość makabryczne zdjęcia. I tyle. Dochodzenie utknęło w martwym punkcie i o ile wiem, ostatecznie rozeszło się po – tym razem łosiowych – kościach. Tak to szosa straciła jedną ze swoich zwierzęcych ikon.

Podobne wypadki zaczęły się powtarzać.

Jeżeli nawet łosie nie korzystają z przydrożnego żerowiska, to i tak ciągle przekraczają szosę. Badacze wyliczyli, że czynią to tysiące razy w roku, bo też na zimę wywędrowują z bagien do sąsiadujących z nimi borów sosnowych. Przez całe lata takie wędrówki były stałym elementem łosiowego repertuaru – zwłaszcza w Basenie Dolnym Biebrzy, gdzie obserwujemy bardzo wyraźny pasmowy układ siedlisk: od zalewisk rzecznych przez otwarte torfowiska i olszyny po wstęgi wydm piaszczystych porośniętych przez bory. Na bagnach zimą jest bowiem zbyt ubogo, zwłaszcza odkąd są one uporczywie i na wielkich powierzchniach ogołacane z młodych brzóz i wierzb, których pędy stanowią podstawę diety łosi. W najzimniejszych miesiącach mogą je zastąpić tylko pędy oraz igły sosen, świerków i jałowców.

Taki łosiowy „rozkład jazdy” ułatwiał nam, fotografom, życie, a i przybywającym na krótko turystom gwarantował upragnione spotkanie z symbolicznym zwierzem. Zwłaszcza byki po bukowisku lubiły się na dłużej zadomowić w jakimś zakątku iglastego boru, najlepiej prywatnego, bo w takim zwykle zimą gospodarze coś wytną i zostawią na ziemi gałęzie. Byk o imieniu Gustaw zdobył tą drogą sławę nie mniejszą niż kiedyś klępa Matylda, ale nie mogąc już znieść natręctwa gapiów i fotografów, zaszywał się w gęste młodniki, aż wreszcie wyraźnie obrażony poszedł w siną dal.

Nim do tego doszło, w związku z jego postacią zdążyło rozkwitnąć lokalne przekupstwo. Pan Rysio, samotny mieszkaniec stojącej blisko lasu chaty, zaczął śledzić każdy krok mało płochliwego byka, ilekroć zaś ten zawitał do lasu będącego jego własnością, zagradzał wjazd drutem i dopiero za opłatą w postaci papierosów i piwa otwierał ów szlaban, jako że do łosia najłatwiej się zbliżyć samochodem, wystawiwszy aparat przez okno. Tym, którzy hojnie płacili, pan Rysio gwarantował precyzyjne dane o aktualnym miejscu pobytu Gustawa. A wypić lubił. Było pewne, że jak tylko przyjdzie łoś, a za nim stado jego fanów, pan Rysio pójdzie w tango.

To wszystko nie mogło trwać wiecznie. W ostatnich latach łosie przestały wychodzić do suchych lasów sosnowych, zniknęły też z asfaltowej drogi, przestały nawet być widoczne w jej pobliżu. Niepocieszeni przybysze, którzy już zdążyli się nasłuchać od bywających w biebrzańskiej ostoi przyjaciół o łosiach „na wyciągnięcie ręki”, rozpaczliwie wypytywali o tych kultowych rezydentów bagien. Czyżby ich ubyło? Nie całkiem. Coroczne zimowe liczenie tych zwierząt nie wykazuje na razie znaczącego spadku populacji, choć zauważono, że zaczynają coraz śmielej wychodzić poza swój biebrzański matecznik.

– Łosie nam uciekają! – stwierdził Piotr Dombrowski podczas swojego wystąpienia w ramach Wszechnicy Biebrzańskiej.

Pracownicy parku postanowili – przynajmniej w części – zapobiec tej ucieczce.

Gra wydawała się tym bardziej warta świeczki, że tutejsza populacja łosi jest genetycznie jednolita i odmienna od innych, ościennych, a przez to unikatowa. By ją zatrzymać, skorzystano z pomocy natury. Wokół otoczonego niedostępnymi bagnami uroczyska Kobielne wyznaczono obszar, który nieoficjalnie wyłączono z odkrzaczania. Żadnych ratraków, ciągników czy nawet spalinowych kos. Pomogło to, co biebrzańskiej przyrodzie na ogół nie pomaga: susza. Spadek poziomu wody na torfowiskach ułatwił wysiewanie się i ukorzenianie wierzb i brzóz. Wyznaczony około 1000-hektarowy obszar błyskawicznie pokrył się zieloną szczotką młodych drzewek o żywotnych, smakowitych pędach. Dla łosi to prawdziwy raj i obfita stołówka czynna przez cały rok. Już nie muszą ruszać „za chlebem” do lasów sosnowych, gdzie jesienią niepokoją je grzybiarze, a potem ciekawscy wędrowcy i fotografowie. W ten sposób w krótkim czasie jesienne czy wczesnowiosenne peregrynacje łosi, łącznie ze spacerami po coraz ruchliwszych drogach, ustały. (…)

Od lat łosie stanowią też przedmiot badań. Telemetria pozwoliła nakreślić elektroniczne mapy wędrówek tych zwierząt, które po krótkotrwałym uśpieniu zaopatrzono w obroże z nadajnikiem. Taka oznakowana klępa przez długi czas kursowała w pobliżu Osowca, wciąż niemal tą samą trasą przecinającą drogi, co nieraz zmuszało ją do ucieczki przed nadjeżdżającymi samochodami. Naukowcy sięgają jednak także w głąb historii tego gatunku, badają nawet bardzo stare kości, wyłuskują z nich izotopy niektórych pierwiastków, o których wiadomo, że w pewnych środowiskach są liczniejsze i częściej trafiają do przewodów pokarmowych zwierząt. Badania te wskazują, że łoś nie jest zbyt mocno związany ze zwartym lasem, w którym najwyraźniej tylko okresowo poszukuje schronienia. Hektary pozostawionych dlań zarośli wydają się zatem tym, czego ten majestatyczny ssak potrzebuje najbardziej.

Czasem wybuchają mniejsze i większe sensacje. Oto w brzydki wietrzny dzień jesienny otrzymuję elektryzującą wiadomość: „Łoś w centrum powiatowych Moniek!”. Na miejscu zastaję już wszelkie służby w gotowości bojowej. Na wietrze fruwają taśmy zagradzające wyłączone z ruchu ulice, dostępu do innych bronią radiowozy. Tylko jakoś nie widać w tym wszystkim sprawcy całego alarmu. Ach, wreszcie widzę, gdzie jest. Zapewne tam, na ciasno ogrodzonym podwórku. Kilku policjantów korzystających z prawa wstępu do niebezpiecznych miejsc celuje w zwierzę swoimi telefonami. Tam, zza ścianki garażu, stojącego przed nim samochodu i kilku nieodzownych iglaków, ledwo wystają podobne jesiennym liściom łosiowe uszy. To młodzik, którego historia jest już znana i wędruje przez miasto z ust do ust.

Klępa matka zginęła na szosie w wyniku zderzenia z samochodem, a towarzyszący jej wyrośnięty potomek ruszył na oślep przed siebie, aż trafił do miasta. Nogi ma już wystarczająco długie, a mięśnie silne, by bez trudu przesadzać metalowe, najeżone ostrymi szpicami ogrodzenia niezliczonych podwórek. Nie pozostaje nic innego, jak go pojmać i wywieźć. Ale jak, skoro usypiające pociski nań nie działają? Jeden, drugi, trzeci. Policjanci odganiają coraz liczniejszych gapiów. W sąsiedztwo zwierzęcia zostaje dopuszczone tylko wąskie grono osób uznanych za fachowców. Przyjechała białostocka telewizja, kilka stacji lokalnych, na rogach ulic stoją wozy strażackie w pełnej gotowości. Nawet tabun rumaków nie zrobiłby tutaj takiego zamieszania jak ten łoś, a właściwie łoszak. Twarda sztuka! Dopiero o zmierzchu udaje się go wreszcie odurzyć i wywieźć w nadbiebrzańskie ostępy.

Trasa kolejowa Ełk-Białystok. Sylwestrowe popołudnie. Ludzie jadą na zabawę, w torbach szampan, w głowach bal. Koło stacji w Osowcu nagłe hamowanie. Pociąg wpadł na łosia. Nim wyhamował, wciągnął tuszę ofiary aż pod ostatni wagon, blokując przy tym układ hamulcowy. Linia jednotorowa, więc cały ruch stanął. I jak tu wydobyć martwe zwierzę spod wagonu? Chyba tylko podnosząc wagon specjalnym kolejowym żurawiem, na który trzeba poczekać dobrych parę godzin. Pociąg nie ruszy. Przybyli na miejsce strażnicy z nadleśnictwa dobywają ostrych myśliwskich noży i kawałek po kawałku wycinają łosia spod pociągu. Wreszcie skład może ruszyć. (…)

Kiedyś w pierwszych dniach stycznia w ten sposób zginęły trzy łosie z rzędu. Sam przypominam sobie SMS-a, który obudził mnie bladym jesiennym świtem. Pisał znajomy podróżujący akurat koleją z Białegostoku w stronę Mazur: „Właśnie wjechaliśmy na łosia. Drużyna pociągu poinformowała przez megafon, że czeka nas dłuższy postój z powodu kolizji ze zwierzęciem”.

Kolizje z pojazdami na szosie kończą się fatalnie nie tylko dla łosi, lecz także dla ludzi. Jadąc od Białegostoku w stronę Ełku i mijając miejscowość Downary, przecina się szerokie pasmo sosnowych borów biegnące równolegle do Biebrzy. To idealny szlak dla łosi. Nie tylko szlak – do niedawna także przydrożny bar. Z przyległych do szosy ścian lasu nisko zwieszają się gęste sosnowe gałęzie. Zimą łosie oskubują je tym łatwiej, im grubsza jest pokrywa śniegu, dzięki której mogą sięgnąć wyżej. Raz trzymają się ściany lasu z jednej strony, raz z drugiej, a więc co rusz przekraczają drogę „w niedozwolonym miejscu”. Na tym odcinku zderzenia zbierały okrutne żniwo – ofiary śmiertelne zdarzały się też wśród kierowców i pasażerów. (…)

Moratorium na odstrzał łosi, które wprowadzono na przełomie poprzedniego i obecnego stulecia, stopniowo naprawiło straty z lat 90. Ostatnio słychać dochodzące z kół ministerialnych i łowieckich pomruki, że łosi zaczyna być zbyt dużo, że pojawiają się wypadki na drogach, że zwierzęta czynią różne szkody – więc może czas przywrócić polowania? Te głosy prędko wywołały falę protestów. Ludzie nie chcą strzelania do ich ulubieńców. Myśliwi, którzy „przeszli do cywila”, porzuciwszy broń, wskazują wręcz, że to hańba strzelać do zwierzęcia, które stoi i ufnie patrzy nam w oczy. Żaden to sukces ani zaszczyt dla nemroda, a dla przyrody wielka strata. Nie będzie łatwo wyjąć spod ochrony zwierzę tak lubiane, którego losy bywały dramatyczne i pełne meandrów.

Grzegorz Kłosowski, Tomasz Kłosowski, Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej, Paśny Buriat, Kielce 2023

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2023, 21/2023

Kategorie: Zwierzęta

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy