Ludzie z wikliny

Ludzie z wikliny

Kiedy w Rudniku czuć lekki zapach ni to czerwonego barszczu, ni zupy owocowej, to znak, że parzą się pęki wikliny. Dla koszykarzy będzie robota nawet w zimę Czesław Pleśniarski o wiklinie wie wszystko. Umie ją sadzić, chronić przed szkodnikami, kosić, układać w sztample, przeciągać i suszyć, bo fach koszykarza zna od dziecka. – To, co przywożę z pola do domu, to zwykły patyk, dobry najwyżej, by wyłoić skórę nieznośnemu dziecku. Każdy biorę do ręki, patrzę, czy zdrowy, nie zjedzony przez robaki, nie zbutwiały, sortuję po grubości i długości. Ten długi, planuję, będzie dobry na oparcie krzesła, a ten złamany tylko na budkę dla szpaków. To samo, co Pleśniarski, wie co drugi mieszkaniec Rudnika i wiosek otaczających miasteczko: Chałupek, Kończyc, Kopek, Nowosielec i innych. – Nasze dzieci śpią w kołyskach i jeżdżą w wózkach uplecionych z wikliny. Bawią się zabawkami z patyków, nic więc dziwnego, że są takie same jak one – smukłe, proste, gibkie. Kąpiel w „czerpalnej wodzie” trwa całe osiem godzin i trzeba dobrze pilnować temperatury, bo patyki lubią gorąco. Potem jest płukanie, powolne chłodzenie i najtrudniejsza, wymagająca dużego wysiłku fizycznego czynność – zdejmowanie kory i łyka. – Maszyna nazywa się akuratnie: wyrwijrączka. Ona wciąga sztample

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2001, 30/2001

Kategorie: Reportaż