Malować ludzi jak zwierzęta

Malować ludzi jak zwierzęta

Lucjan Freud, wnuk Zygmunta, był autorem najbrzydszego portretu królowej Elżbiety II, do 2011 r. najdroższym żyjącym malarzem Korespondencja z Wiednia Mówi się, że to malarz opętany cielesnością, najlepszy realista od czasów Velázqueza. Że zbyt staromodny dla współczesnych i zbyt nowoczesny dla zbiorów historii sztuki. Początkowo odrzucany, ścierał się ze współczesnymi mu gustami, wywoływał kontrowersje, by wreszcie wejść do kanonu malarstwa. Sabine Haag, dyrektorka Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, nazywa Luciana Freuda nowym starym mistrzem. Intrygujący artysta przez lata odmawiał wystawiania obrazów w Niemczech i w Austrii. Wyjątek zrobił w 1956 r. dla wiedeńskiej Albertiny. Pod koniec życia zmienił zdanie, ale w grę wchodziło jedynie Kunsthistorisches Museum (KHM), które znał z pocztówek i reprodukcji pokazywanych mu w dzieciństwie przez dziadka. Kilka miesięcy przed śmiercią wspólnie z KHM opracował koncepcję niewielkiej wystawy, ostatecznie wybrano 43 obrazy. – Decyzję podjął spontanicznie – mówi Jasper Sharp, kurator sztuki współczesnej w KHM i dawny sąsiad artysty. Warunek Freuda brzmiał: jego wybór obrazów w części ma się pokryć z wyborami kuratorskimi. Udało się w trzech czwartych… Praca nad koncepcją ekspozycji trwała trzy lata. Freud nie znosił retrospektyw i czekał na możliwość podsumowania swojej kariery niewielką liczbą obrazów. Ale wystawa ta z pewnością nie jest dowodem na pojednanie Luciana z miastem i jego przeszłością. Pamiętał, że jej ofiarą był Zygmunt Freud, przymusowy emigrant, tak samo jak cztery z pięciu sióstr dziadka zamordowanych przez nazistów. Lucian Freud powiedział kiedyś, że cała jego twórczość jest autobiograficzna. Najstarszy obraz na wiedeńskiej wystawie pochodzi z 1943 r., najnowszy, nieukończony, z 2011 r. Freud wnuk nie cierpiał upiększania, idealizowania w malarstwie. Nie znosił Rafaela i Vermeera. Blisko mu za to do sposobu widzenia Belliniego, Velázqueza, Dürera i Rembrandta. Wyrósł ze starymi holenderskimi mistrzami, których dzieła oglądał na czarno-białych fotografiach przywożonych do Berlina przez dziadka. Postacie Luciana są realistyczne, ze zmarszczkami, fałdami, obwisłymi brzuchami, brzydkie. Bywało, że nad obrazem pracował 150 godzin. Modele, w tym przyjaciele i kochanki, miesiącami pozowali do granic wytrzymałości i bólu. A w atelier mnożyły się poplamione ręczniki londyńskiego hotelu Claridge, w które Lucian zwykł wycierać pędzle. Pełne „plam” były poszczególne portrety i akty, właściwie „obrazy nagości” lub „nagie autoportrety”, jak je nazywał. Malarz celebrował wszelkie ślady pozostawione przez życie, wydobywał je z wnętrza kolorem i ruchem pędzla. Spotkanie artysty z modelem, potem z publicznością, było i jest aktem intymnym, dla którego trzeba pokonać opory, wstyd, może niesmak. „Moje portrety mają ludzi pokazywać, a nie odzwierciedlać – mawiał Freud. – Nie chcę, by był to mój obraz, ale ich”. Siebie także nie szczędził. Widać to choćby w nagim autoportrecie z 1993 r., artysta miał wtedy 71 lat. Prawie jak zwierzę Lucian urodził się w 1922 r. w Berlinie. Był synem architekta Ernsta Ludwiga Freuda, czwartego dziecka Zygmunta i Anny Freudów. Razem z bliskimi musiał uciekać z nazistowskich Niemiec do Anglii. Nie myślał początkowo o malarstwie, chciał być dżokejem. To właśnie rzeźba konia pomogła mu dostać się w 1938 r. do jednej z londyńskich szkół plastycznych. A miłość do koni realizował w pasji do wyścigów. Artysta wiedział, że wielu autorów chętnie sięgnęłoby po jego życie jako pełnokrwisty materiał na książkę. Aż do śmierci starał się temu zapobiec. Jednym płacił za milczenie, na pewnego szczególnie zdecydowanego, by o nim pisać, nasłał bandziorów. Był przerażony myślą, że najintymniejsze szczegóły jego życia trafią pod strzechy, tak przynajmniej uważa Geordie Greig, autor niedawno wydanej biograficznej książki o malarzu. Redaktor naczelny londyńskiego tabloidu „Daily Mail” opowiada w „Breakfast with Lucian” („Śniadaniu z Lucianem”) o artyście na podstawie rozmowy z nim przy wspólnych śniadaniach. Krytycy zarzucają Greigowi skupienie się raczej na „seksie dnia powszedniego aniżeli na sztuce dnia powszedniego”. Afery i skandale wnuka Zygmunta często zajmowały czołówki gazet. Ryzyko i życie na krawędzi nie były dla niego czymś niezwykłym. Jeździł na łyżwach, bo można było na nich groźnie się potłuc, uwielbiał szybką jazdę samochodem, bo mogła się zakończyć nieszczęściem, hazard, bo można było wszystko przegrać. Popadał w długi. Ale potrafił też podczas jednej nocy porzucić hazard, chociaż mógłby sobie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 44/2013

Kategorie: Kultura
Tagi: Beata Dżon