Mechanizm drzwi obrotowych

Mechanizm drzwi obrotowych

Im głośniej Wiesia krzyczy, tym dotkliwiej milczą: ośrodek pomocy społecznej, psychiatra w poradni, szpital i sąd

Od pięciu lat sąsiaduję z jej krzykiem i nie mam pomysłu, co z tym zrobić. Dzieli nas ściana nośna bloku, po mojej stronie pomalowana na kolor écru, starannie wybrany z długiej listy różnych odcieni śmietanki zaprezentowanych w sklepowym katalogu. Do ściany przylega regał z książkami w kolorze sosnowego drewna, komoda ozdobiona sznurem świateł, między meblami błyszczy plakat zamówiony z zagranicy. Po jej stronie zielonkawa ściana ozdobiona jest sznurami liter. Od czasu do czasu skrobie je uparcie, kiedyś byłam pewna, że to myszy, ale nie, to po prostu skrzek ołówka wbijanego w ścianę. Skrobie je także w swoim przedpokoju, zobaczyłam to kątem oka, skradając się obok otwartych na oścież drzwi do jej mieszkania. Żeby dostać się do moich, prześlizguję się cichuteńko obok jej pieczary, bojąc się, że mnie dopadnie, spojrzy groźnie, wymamrocze coś o dziwce z NKWD, którą w jej opinii czasem bywam. Wtedy zobaczyłam, że do ściennej opowieści dopisała już kolejne akapity. Co ona tam pisze? Nie wiem. Ostatnio zamalowała wszystkie litery i ściana znów jest pusta. Do marca 2021 r. do jej ściany przylegała też sfatygowana szafa bez drzwi. Przez rok z nią walczyła, na przemian wyciągając ją na korytarz i później targając z powrotem do mieszkania. Status szafy jest niejasny. Jest jej wrogiem? Sojuszniczką? Towarzyszką? Chyba jednak wrogiem, i to śmiertelnym, bo w marcu postanawia zataszczyć ją w dół schodów i wyrzucić na śmietnik. Ja i Ł., sąsiad z naprzeciwka, wybiegamy ze swoich mieszkań.

– Pani Wiesiu, co pani z tą szafą znowu wyrabia! – pyta Ł.

– Muszę ją wynieść! Ta szafa straszliwie skrzywdziła moją mamusię! – mówi pani Wiesia tonem jak zwykle powolnym, dystyngowanym, akcentując poszczególne wyrazy. Ł. zdecydowanym gestem chwyta szafę od dołu, ja przytrzymuję jej górną część i ruszamy w dół po kręconych schodach starego warszawskiego bloku. Pani Wiesia truchta za nami, trochę lamentując, trochę dziękując. Ł. żartuje, ale w jego głosie słychać ostrzeżenie:

– Niech no tylko pani już nie zmienia zdania, bo z powrotem na górę taszczyć jej nie będę!

Pani Wiesia przyrzeka, że to się nigdy nie wydarzy. Tylko że z panią Wiesią nic od dawna nie jest pewne.

Przez lata Wiesia dorobiła się statusu osiedlowej dziwaczki (dla większości pozostaje wówczas przezroczysta), potem lekko uciążliwej sąsiadki (bywa wtedy zauważalna, choć zazwyczaj kątem oka), wreszcie sąsiadki uciążliwej wysoce i zauważalnie, a na końcu – wroga świętego spokoju i słodko śpiących dzieci; obecnie Wiesia to już źródło „potencjalnego zagrożenia” i oczywiście, jak pośpiesznie dodaje wysoki, przystojny Ł. oraz jego żona, architektka, towarzysze mojej niedoli i zaniepokojenia z tego samego piętra starego, warszawskiego bloku, jest to przede wszystkim osoba chora, nieszczęśliwa, osoba potrzebująca pilnej pomocy, bo przecież nad sobą nie panuje, więc trzeba coś wymyślić, trzeba coś z nią zrobić, pardon, coś zrobić dla niej! Nie winię Ł. za wtręty o konieczności „zrobienia z tym czegoś”, bo sama nie zrobiłam dla Wiesi zbyt wiele. Kiedyś chętnie przystawałam na sąsiedzkie pogawędki, teraz staram się schodzić jej z oczu. Bo Wiesia od dwóch lat na przemian recytuje swoje pamiętniki i krzyczy. Na mnie także.

Im głośniej Wiesia krzyczy, tym dotkliwiej milczą: ośrodek pomocy społecznej, psychiatra w poradni, szpital i sąd.

Usprawiedliwiam się wiedzą o tym, że Wiesia funkcjonuje nie najgorzej. Co miesiąc peroruje w obecności listonosza, który przynosi jej rentę. Codziennie wychodzi na zakupy spożywcze i z nimi wraca, ergo: je i pije. Gdyby stało się coś poważnego, zareagujemy. Jeśli cisza zapadnie po jej stronie ściany na dłużej niż trzy dni, zapukamy. (…) Gdy pani Wiesia nagle zamilknie, wyważymy drzwi do jej świata. Bardzo chcemy, żeby zamilkła. Bardzo się boimy, że kiedyś zamilknie. W końcu obchodzi tylko nas. Przeszkadza tylko nam. To wielka odpowiedzialność. Nikt inny do tej odpowiedzialności się nie kwapi.

Piąta nad ranem, dziewiąta wieczorem, czwarta nad ranem, północ – Wiesia krzyczy. Ł. puka, żeby spytać, czy a nuż czegoś nie potrzebuje. Później wstrząśnięty opowiada, że w mieszkaniu nie ma telefonu ani radia. Może załatwimy jej mały telewizor? Nic nie załatwimy, bo Wiesia już nikomu z nas później nie otworzy. Wpuści na chwilę pracownicę socjalną, panią Basię z pobliskiego ośrodka pomocy społecznej. To jednak pułapka, bo już po paru sekundach Basia z krzykiem ucieknie przed pięściami Wiesi. Po tym incydencie Basia wyrokuje: Wiesława odstawiła

leki. Trzeba jej załatwić wizytę u psychiatry. Kiedy? Nie wiadomo, jest pandemia, przychodnia oferuje wyłącznie teleporady. Zresztą czy Wiesia zgodziłaby się porozmawiać z psychiatrą?

Każdy cierpi po swojej stronie ściany. Ł. nie może spać. Ja nie mogę spać ani pracować. Wiesia walczy z niewidzialnym wrogiem. Rozwala drzwi na oścież, potem trzaska nimi tak, że aż podskakujemy. I krzyczy: na Komorowskiego, na Dudę, na dziwkę spod 64, na morderców, enkawudzistów, Ukraińców, panią z OPS-u. Trzask i wrzask, na przemian, od rana do nocy. Chcemy Wiesi nadal współczuć, ale wychodzimy z wprawy.

System nie ma pomysłu na Wiesię. Można by ją ubezwłasnowolnić i umieścić w szpitalu, ale do tego trzeba zainteresowania rodziny. Basia z OPS-u pracowicie kolekcjonuje dokumenty dla sądu. Gdy uzbiera grubą teczkę, napisze wniosek o przymusowe umieszczenie w szpitalu. Trochę się waham. Czy to Wiesi pomoże? Siłowe wyciągnięcie z domu, jeszcze więcej krzyku? Później oddział zamknięty, pasy – jeśli będzie protestować – i do tego zamulenie lekami? Ile po czymś takim zostanie dawnej Wiesi? Fragment, strzęp? Znajomy psychiatra tłumaczy mi: nieleczony epizod psychozy niszczy mózg. Zmiany anatomiczne w mózgu osoby chorej można zobaczyć dzięki nowoczesnym technikom neuroobrazowania.

Nie dla Wiesi takie nowinki, ale lekarz zakłada, choć jej mózgu nigdy nie obejrzy, że Wiesi „ja”, czymkolwiek to „ja” jest, niszczy psychoza, o której Wiesia nawet nie wie, że ją ma. To jeden z objawów schizofrenii paranoidalnej: brak świadomości choroby. To nie jest tak, że Wiesi jest tam dobrze, gdziekolwiek ona teraz przebywa. Ona też się męczy, skoro tak krzyczy, no bo ile można żyć w śmiertelnym przerażeniu, w przekonaniu, że za ścianą żyją dziwki i mordercy?

Piszę więc mejl do OPS-u: „Dzień dobry, chciałam poinformować Państwa o nasileniu objawów choroby psychicznej pani Wiesławy. W ostatnim czasie pani Wiesława przez wiele godzin rozpaczliwie krzyczy, wyzywając jakichś nieistniejących ludzi. Jest bardzo pobudzona. Kilka dni temu chodziła po osiedlu, mówiąc do siebie i reagując agresywnie (machaniem rękami i wyzwiskami) wobec osób, które do niej zagadywały, chcąc jej pomóc. Z poważaniem…”.

Po trzech tygodniach przychodzi odpowiedź: „Dzień dobry, w odpowiedzi na Pani mejl dotyczący zainteresowania się sytuacją i podjęcia interwencji w sprawie p. Wiesławy informuję, że pracownicy socjalni w ostatnim czasie kilkukrotnie podejmowali próby nawiązania współpracy z ww. Ona jednakże kategorycznie odmawiała wpuszczenia pracowników do mieszkania. Ponadto p. Wiesława spotkana przez pracowników OPS-u na ulicy używała wobec nich wulgarnych i obraźliwych epitetów, kategorycznie odmawiając jakiejkolwiek współpracy oraz pomocy (…). W związku z powyższym uprzejmie prosimy, w sytuacji, kiedy w Państwa ocenie zachowanie ww. będzie zagrażało jej oraz otoczeniu, o niezwłoczne wzywanie odpowiednich służb: tj. policji, pogotowia. Z poważaniem…”.

Od Basi wiem, że w całym swoim życiu Wiesia była w szpitalu psychiatrycznym kilkanaście razy. W języku psychiatrii ma to nazwę: mechanizm drzwi obrotowych. Chory zostaje podleczony w szpitalu, po paru tygodniach lub miesiącach wraca do domu i wpada w próżnię. Jeśli wokół jest jakaś rodzina, choćby szczątkowa sieć wsparcia, jakiś przyjaciel, praca, terapia w ramach NFZ, wtedy jest szansa na ratunek przed próżnią. Jeśli nie ma nic, jak w przypadku Wiesi, droga po równi pochyłej zazwyczaj wygląda podobnie. Odstawienie leków, nasilenie objawów, wrzask i trzask, czasem policja albo pogotowie, brak zgody na pobyt w szpitalu, powrót do domu. Dopóki Wiesia nie zrobi sobie krzywdy albo nie zamilknie na amen, mamy związane ręce.

W styczniu 2021 r. Wiesia otwiera drzwi psychologowi z OPS-u. Psycholog wpada kilka razy, rzadko słucha, częściej mówi. Głównie o sobie – słyszę to przez ścianę. Po kilku wizytach znika. Wyczerpał się limit wizyt? Nie wiadomo. Sąd rodzinny i opiekuńczy przyjmuje wniosek o przymusowe leczenie Wiesi w szpitalu. W lutym 2021 r. odbywa się pierwsza rozprawa. Kiedy następna? Nie wiadomo. Ł. i ja pytamy Basię przez telefon, czy będzie zeznawać, w końcu to ona otacza Wiesławę opieką instytucjonalną. Nie, sąd rodzinny i opiekuńczy nie powołał Basi na świadka. Dlaczego? Nie wiadomo.

Wiesia wpada do szpitala i z niego wypada. Nie chce się leczyć i nie ma nikogo bliskiego, kto by ją do tego namawiał.

Jednak według statystyk na jednego człowieka z diagnozą schizofrenii przypada średnio aż 10 osób dotkniętych konsekwencjami jego stanu. Z reguły to rodzice, najczęściej – matki. Zdarza się jednak, że są to także mężowie, żony, partnerzy i partnerki, dzieci, a nawet najbliżsi przyjaciele. Na ostatnim piętrze mojego bloku nikt nie ma na Wiesię pomysłu. Drzwi obrotowe polskich szpitali kręcą się bez przerwy. Gorączkowo zaczynam szukać odpowiedzi na pytanie, jak je zatrzymać. Psychiatrzy mają swoje odpowiedzi, ale ja chcę wiedzieć, jak na chorobę patrzą ci, którzy stoją najbliżej: rodziny, przyjaciele, opiekunowie, towarzysze. (…)

Pomysł Karoliny, matki, to: droga sądowa, częściowe ubezwłasnowolnienie. Może byłby skuteczny, gdyby sądy w Polsce nie były tak powolne. Jej syn mieszka teraz sam. Karolina rzadko do niego zagląda. On pisze czasem do niej SMS: „Co u ciebie?”. Chwilę potem dodaje: „Jeśli potrzebujesz pomocy, zastrzelę kogo trzeba”. Ona nie odpisuje. Niewłaściwe słowo mogłoby go zdenerwować. Woli dzwonić. Psychiatra radził jej, żeby mówiła do syna cicho i łagodnie.

Gdy rozmawia z nim przez telefon, drży i trzęsą jej się ręce. Bo Łukasz bywa czymś śmiertelnie przerażony i czasem wtajemnicza ją w swój strach. Zdarza mu się odsuwać telefon od ucha i krzyczeć gdzieś w przestrzeń: „Zabiję cię, skurwielu!”. Potem przysuwa go znowu do twarzy i szepcze: „Podsłuchują nas, mamo”.

Choroba syna zmusiła Karolinę do odgrywania wiele razy tego samego przedstawienia. Swoją rolę opanowała do perfekcji, podobnie jak reszta obsady, czyli: Łukasz, policjanci, lekarze na izbie przyjęć oraz sędzia. W pierwszej scenie Łukasz odstawia tabletki, twierdząc, że jest zdrowy. Rentę z ZUS wydaje na narkotyki. W scenie drugiej wymiotuje na dywan i rzuca meblami, nocą chodzi niespokojnie po pokoju, krzyczy, wali pięściami w ścianę. Wynosi z kuchni noże i chowa je w szafie. Karolinie opowiada, że nad nimi mieszka tajemniczy agresor. W scenie trzeciej grozi, że wysadzi cały blok. Karolinę prosi, by uciekła – nie chce przecież, żeby stała jej się krzywda. Ona kiwa wtedy głową, zarzuca na ramiona płaszcz i wychodzi na dwór. Tam dzwoni na policję. W scenie czwartej, kulminacyjnej, wraca do mieszkania z dwoma rosłymi mężczyznami w mundurach. Na dole czeka już karetka. Łukasz mięknie i wychodzi, prowadzony przez policjantów. Scena piąta: izba przyjęć, Łukasz krzyczy, że wcale nie jest chory i chce wracać już do domu. Sanitariusze siłą prowadzą go na oddział. Psychiatra składa do sądu wniosek o przymusowe leczenie. Następnego dnia wkracza sędzia, który pieczętuje los Łukasza i po krótkiej rozmowie z nim oraz lekarzami zatwierdza pobyt chłopaka w szpitalu. W ciągu kilku lat zagrali ten scenariusz jedenaście razy. Nikogo na oddziale nie dziwiło, że ten sam pacjent wraca do szpitala jak bumerang. Karolina, odwiedzając syna, próbowała rozmawiać z lekarzami. W Tworkach pytała psychiatrę, kto pomoże synowi, gdy ten już ze szpitala wyjdzie. Był zdziwiony. „Pani jest matką. Jak pani mu nie pomoże, nikt inny tego przecież nie zrobi”, powiedział.

Łukasz ma 33 lata i choruje od dziewięciu. Pierwszy epizod psychotyczny przeżył w Niemczech. Dołączył tam do ojca, mieli razem pracować przy zbiorach truskawek. Ktoś przyniósł im tanią, kiepską marihuanę. Narkotyki nie powodują schizofrenii, ale ich zażywanie może wyzwolić pierwszą psychozę. Łukasz położył się wtedy na podłodze i trząsł ze strachu. Mówił, że słyszy dźwięk odbezpieczanej broni. Nie umiał sam wstać. Ojciec się przestraszył i wezwał pogotowie. W niemieckim szpitalu Łukasz leżał miesiąc, dostał tam diagnozę i zbyt silne leki. Gdy ojciec chłopaka przywiózł syna z powrotem do matki, Łukasz był usztywniony, ślinił się. Ona nie wierzyła, że to jej dziecko, nie poznawała go. W warszawskiej poradni lekarka dopasowała mu właściwą dawkę leku. Odstawił tabletki, gdy tylko poczuł się lepiej – to wtedy drzwi obrotowe szpitala zaczęły się kręcić. Gdyby Karolina wiedziała to, co wie teraz, gdyby ktoś z nią wtedy porozmawiał, wytłumaczył, co się dzieje i co za chwilę może się wydarzyć, może zyskaliby przewagę nad chorobą. Jednak bez tej wiedzy zaczęli oddawać jej pole, wycofywać się.

Odstawienie leków to moment krytyczny. U 80% pacjentów skutkuje nawrotem, nad którym można zapanować już tylko w szpitalu. Nikt Karolinie o tym nie powiedział. Dlatego walczyła z nowym wrogiem na oślep. Lepszy okres trwał u Łukasza 11 miesięcy, prawie cały 2016 r. Załapał się wtedy na refundację leku podawanego w comiesięcznym zastrzyku. Zastrzyki są drogie, więc psychiatrzy przepisują je tylko tym pacjentom, którzy wcześniej wykazali „uporczywy brak współpracy”. Łukasz spełniał ten warunek. Po zastrzykach poczuł się lepiej. Wtedy po raz pierwszy zobaczył sens w leczeniu. Zamieszkał sam w wynajętym przez Karolinę pokoju. Znalazł pracę jako szatniarz. A potem się zakochał. Dziewczyna rzuciła go, gdy jej rodzice dowiedzieli się o chorobie Łukasza. Wtedy zupełnie się posypał. Nie wrócił już do poradni po kolejną dawkę leku.

Karolina brała coraz więcej zwolnień lekarskich. W pracy czuła na sobie ciężar pytających spojrzeń. Męczyło ją wymyślanie kolejnych wymówek i kłamstw. Dzieci jej koleżanek brały w tamtym czasie śluby, broniły prac magisterskich i zachodziły w ciąże. Ona na przemian modliła się, żeby Łukasz trafił do szpitala i żeby z niego wyszedł. Jego obecność była równie straszna jak jej brak.

Na początku 2017 r. Karolina się poddała. Sprzedała warszawskie mieszkanie i zostawiła pracę, którą kochała.

Razem z synem wróciła do rodzinnych Pionek. On zamieszkał sam w mieszkaniu po babci. Ona poznała nowego partnera i wprowadziła się do niego. Łukasz w tym czasie przestał jeść i korzystać z prysznica. Wpadał w coraz głębszą depresję. W marcu Karolina spotkała się z byłym mężem i razem ustalili, że napiszą wniosek o przymusowe leczenie ich dziecka. Sąd nie zdążył go rozpatrzyć. Choroba Łukasza przepisała ponownie znany wszystkim scenariusz.

Przez następne tygodnie Karolina wchodziła do mieszkania syna, zgarniała sterty jego brudnych ubrań i wrzucała je do pralki. Na stole w kuchni stawiała siatkę pełną jedzenia. Myła okna, podłogi, ścierała kurze z mebli. Nie pytała o leki, nie szperała w jego rzeczach, szukając narkotyków. Przestała walczyć, chciała mu tylko pomagać. Tamtego majowego dnia odwiedziła go razem ze swoją siostrą i akurat zdejmowała pranie, gdy Łukasz zagroził, że wypchnie ją z balkonu. Prosiła, żeby tego nie robił. Kiedy wrócili do mieszkania, sięgnął za łóżko i wyciągnął stamtąd zawinięty w plastikową siatkę nóż. Zamachnął się dwa razy, ale tylko przeciął nim powietrze. Karolina krzyknęła: „Przestań, proszę!”. Udało jej się chwycić go za rękę. „Zapamiętajcie, co was czeka!”, krzyknął Łukasz, kiedy razem z siostrą uciekały w dół klatki schodowej. Karolina pobiegła na komisariat i opowiedziała o wszystkim policji. Łukasz spędził w szpitalu kolejne trzy miesiące. Wtedy sąd przypomniał sobie o złożonym wcześniej wniosku o przymusowe leczenie. Przyznał rację matce: Łukasz potrzebuje pomocy specjalistów. Karolina złożyła wtedy kolejny wniosek, tym razem o częściowe ubezwłasnowolnienie syna. Sąd przychylił się do niego i nakazał Łukaszowi branie leków. Jeśli przestanie, znowu zostanie zabrany do szpitala. Karolina przez pewien czas sama kupowała je w aptece i zostawiała synowi pod drzwiami. Obok stawiała siatkę z jedzeniem.

Dziś już tego nie robi. Łukaszowi pomaga rodzina jej byłego męża, ona czasem wspomaga go niewielkimi sumami pieniędzy. Przeszła terapię i doszła do wniosku, że spalała się w pomocy synowi. Na Facebooku założyła grupę dla podobnych jak ona. Nazwała ją „Grupą wsparcia dla rodzin i bliskich osób chorych na schizofrenię”. W styczniu 2023 r. należało do niej blisko 2 tys. członków.

Łukasz na szczęście ostatnio radzi sobie nieźle, nie chce jednak iść do pracy ani na spotkanie z terapeutą.

Rozmawiają tylko przez telefon, bo Karolina nadal się go boi. Ale jeszcze bardziej boi się tego, że jej dziecko zostanie w chorobie całkiem samo. Ona nie potrafi przy nim być, a nikt inny się do tego nie kwapi. Wyznaczona przez sąd kuratorka, która miała go odwiedzać, powiedziała ostatnio Karolinie w zaufaniu, że też boi się do Łukasza zaglądać.

Fragmenty książki Anny Kiedrzynek Choroba idzie ze mną. O psychiatrii poza szpitalem, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2023, 28/2023

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy