TVN i prasa zrobiły z rodziców Marty zwyrodnialców trzymających córkę w klatce. – To nagonka na niewinnych ludzi – oburzają się lekarze, którzy badali dziecko – Czy ktoś wreszcie napisze o nas prawdę? – 16-letni Szymon jest nieufny. – Było tak – opowiada. Właśnie wrócił ze szkoły. Po chwili przed furtką pojawiła się pani kurator. – Nie chciałem jej wpuścić, bo nikogo dorosłego nie było w domu. Tylko ja i Marta – tłumaczy. W końcu jednak uległ. Kuratorka wbiegła, wybiegła i… wróciła z policją. Chłopiec się wystraszył. Znów nie chciał otworzyć. Dopiero gdy funkcjonariusze próbowali wejść przez płot, zaprowadził ich do pokoju Marty – najgłębiej położonego pomieszczenia w niewielkim, przerobionym z warsztatu domku rodziny M. – Zobaczyłem, że siostra wyrzuciła z kojca kocyk i poduszkę, często tak robiła. Podniosłem rzeczy z podłogi – opowiada. Zdaniem chłopca, w pokoju nie było bałaganu. Powstał dopiero potem, po przeszukaniu pomieszczenia przez policję. Rzeczywiście śmierdziało, bo Max, kocur, ulubieniec Marty, załatwił się koło dziewczynki. Prawda prokurator Krystyny Perkowskiej jest zupełnie inna. Czarne chmury nad rodziną M. zbierały się od dawna. W lipcu zeszłego roku ktoś anonimowo poinformował, że sześcioletnia Marta od roku nie opuszcza domu. Opieka społeczna zareagowała na donos i zaoferowała rodzicom dziewczynki pomoc. Ale oni z niej nie skorzystali. Więc „sprawie nadano dalszy bieg” i sąd rodzinny wyznaczył kuratora, który miał dokładniej się przyjrzeć, co się dzieje z dzieckiem. Z zeznań świadków, policyjnych raportów i protokołów – będących w dyspozycji prokurator Perkowskiej – wynika, że to nie był pokój, tylko pomieszczenie gospodarcze, w nim znaleziono nie kojec, ale skrzynię i nie kocią, ale dziecięcą kupkę, no i – co najważniejsze – wygłodzoną, chorą dziewczynkę z przykurczem nóżek, co mogło sugerować długotrwałe uwięzienie. – Nic nie zapowiadało, że sprawy przybiorą taki obrót – mówi Jacek Piłkowski, komendant babickiej policji. Pół roku temu dwóch jego funkcjonariuszy „obstawiało” wizytę kuratorki w tym domu. Rodzice byli przyjaźnie nastawieni, poczęstowali ich kawą, ciastkami. W trakcie rozmowy do pokoju wbiegła mała Marta. Troszkę zawstydzona chwyciła z talerza czekoladowe ciastko i uciekła. Jak to dziecko… Matka ruchem głowy kazała jednemu z synów iść za nią. Mała ma alergię na czekoladę. Wcześniej w domu M. była kuratorka społeczna. „Moje własne dzieci nie są tak dobrze wychowane jak bracia M.”, stwierdziła. Martę widziała tylko przez chwilę. Dziewczynka spała, ale na prośbę kuratorki natychmiast ją przyniesiono. Była w pidżamce, naprawdę zaspana. – Tym razem jednak zastaliśmy coś zupełnie innego – mówi komendant. – Co tu się dzieje?! Kto was tu wpuścił? – Marek M. nie krył irytacji po powrocie do domu. W języku policyjnym „stawiał się”. Funkcjonariusze wywlekli go z domu. – Policja miała wystarczające podstawy, by dokonać zatrzymania – wyjaśnia prokurator. Matka Marty otrzymała wezwanie, by stawić się w komisariacie na ósmą rano następnego dnia. Po kilku godzinach także została zatrzymana. Obojgu rodzicom postawiono zarzuty znęcania się ze szczególnym okrucieństwem oraz pozbawiania wolności ze szczególnym udręczeniem. Sąd orzekł areszt tymczasowy. Ze względu na zagrożenie wysoką karą (do 10 lat więzienia) i prawdopodobieństwo matactwa. Z przecieków wynika, że Marek M. podczas przesłuchań i w sądzie zachowywał się arogancko. Wyśmiewał pytania. To między innymi sprawiło, że sąd zdecydował się na „sankcję”. – Marek taki jest. Co w sercu, to na języku – mówi Piotr Młynarski, wieloletni przyjaciel. W oczach przyjaciół Oboje M. wychowali się na warszawskim Wrzecionie. Marek kiedyś był bokserem. Zrezygnował, gdy założył rodzinę. Małgorzata zaraz po szkole pracowała jako pomoc stomatologiczna, następnie w Polskim Związku Niewidomych. A potem przez długi czas zajmowała się tylko dziećmi. – Mili, przyzwoici ludzie. Chłopcy doskonale wychowani – dodaje emerytowana lekarka mieszkająca w pobliżu. – To ja kupiłem tę „skrzynię”, która jest teraz głównym dowodem – z ironią przyznaje Młynarski. – Nabyłem ją w Domu Towarowym Smyk, to było normalne dziecięce łóżeczko 120 x 80 x 60 cm. Najpierw chowało się w nim dwoje moich dzieci, potem oddałem je na kojec dla Marty. Ścianki z dykty zrobił prawdopodobnie Marek, gdy powyłamywała kolejne szczebelki. – A ten pokój,
Tagi:
Luiza Łuniewska









