Ogromne manifestacje pokojowe nie powstrzymają zdeterminowanych polityków Świat przeżywa największe demonstracje pokojowe od czasu konfliktu w Wietnamie. Ponad 6 mln osób w 60 miastach świata wyszło na ulice, aby wyrazić swój protest przeciw zbliżającej się wojnie z Irakiem. „Na planecie wciąż są dwa supermocarstwa – Stany Zjednoczone i globalna opinia publiczna”, napisał dziennik „New York Times”. Organizatorzy nie spodziewali się takich tłumów. Pół miliona ludzi pod Bramą Brandenburską w Berlinie – największa manifestacja w dziejach powojennych Niemiec. Co najmniej 1,3 mln w Barcelonie, 250 tys. na placu Bastylii w Paryżu, ponad 100 tys. pod siedzibą ONZ w Nowym Jorku. Może nawet milion demonstrantów zapełniło ulice Rzymu. 750 tys. Brytyjczyków przemaszerowało z Piccadily Circus do Hyde Parku. Najbardziej oryginalnym hasłem podczas londyńskiego pochodu było: „Make Tea not War” („Róbcie herbatę, a nie wojnę”). Na pochody i wiece przybyli związkowcy, pacyfiści, młodzież, wyznawcy islamu, ale przede wszystkim zwykli obywatele zatrwożeni perspektywą krwawego konfliktu. „Podczas wojny najbardziej ucierpią iraccy cywile, ale oznacza ona zagrożenie dla nas wszystkich”, mówi 60-letnia Christine Gibbon, która przybyła pociągiem z Sussex do Londynu, aby po raz pierwszy w życiu wziąć udział w manifestacji. Jej przyjaciółka Patricia Elder ma podobne poglądy: „Nie chcemy wojny z Irakiem. Ten kraj nam nie zagraża. Chodzi tylko o ropę, tanią ropę dla Ameryki”. 68-letnia Gisela Baumann z Berlina pamięta jeszcze okropności II wojny światowej: „Przeżyłam bombardowania jako dziecko. Ameryka nigdy nie doświadczyła czegoś takiego. Najbardziej poszkodowani zostaną zwykli ludzie, a nie Saddam”. Lutz Meyer, 50-letni psycholog z dawnej NRD, przyznał, że niechętnie manifestuje przeciw Stanom Zjednoczonym, przerażają go jednak „arogancja i misjonarska gorliwość w sprawie Iraku” obecnej administracji USA. W pochodach znaleźli się czołowi politycy, jak prezydent Niemiec Wolfgang Thierse i dwaj ministrowie rządu federalnego czy burmistrz Londynu, Ken Livingstone, który podczas najliczniejszej demonstracji w dziejach Wielkiej Brytanii wykrzyknął w londyńskim Hyde Parku: „W tej wojnie chodzi tylko o ropę. Prezydent USA George Bush w ogóle nie troszczy się o prawa człowieka!”. Amerykański przywódca był ulubionym obiektem ataków jako najgroźniejszy podżegacz wojenny. W Paryżu niesiono podobizny gospodarza Białego Domu przedstawiające go jako bliźniaka Hitlera, na starożytnym Circus Maximus w Rzymie transparent pokazał demonicznego Busha, który podpala rezolucję ONZ i ciężką słoniową nogą miażdży palestyński dom. Trudno natomiast było dostrzec hasła wzywające dyktatora Iraku Saddama Husajna, aby zniszczył swą broń masowej zagłady lub oddał władzę i zapobiegł w ten sposób krwawej łaźni. Iracka studentka Rania Kashi, której 17 krewnych „zniknęło” podczas rządów Saddama, wysłała Internetem list do swych przyjaciół w Cambridge zastanawiających się, czy uczestniczyć w demonstracji: „Nie wykorzystujcie narodu irackiego jako pionka w swej grze o moralną wyższość. Jeśli pozwoliliście takiemu potworowi jak Saddam rządzić przez 30 lat, straciliście do tego prawo”. Rozmiary pokojowych demonstracji zaskoczyły polityków w Londynie i w Waszyngtonie. Doradcy mówili prezydentowi Bushowi, aby nie przejmował się głosem ludu i kontynuował twardy wojenny kurs. Sekretarz stanu Colin Powell, jako były żołnierz pamiętający doświadczenia z Wietnamu i zdający sobie sprawę, jak trudno jest prowadzić wojnę, której przeciwna jest opinia publiczna, nakłaniał do ostrożności. Ogromne demonstracje nie pozostały bez następstw. USA i Wielka Brytania dadzą inspektorom ONZ pracującym w Iraku jeszcze kilka tygodni (ale nie miesięcy!). Być może, Londyn i Waszyngton przedłożą też Radzie Bezpieczeństwa ONZ nieco łagodniejszy projekt nowej rezolucji w sprawie Iraku. Tłumy na ulicach nie powstrzymają jednak zbrojnej wyprawy, która zakończy się „zmianą reżimu” w Bagdadzie. Brytyjski dziennik „The Mail” nazwał wielotysięczną demonstrację w Londynie „bezsilnym rykiem wściekłości środkowej Anglii”. Prezydent Bush, premier Wielkiej Brytanii, Tony Blair, i szef rządu Australii, John Howard, wiedzą przecież, że nie mogą już się wycofać. Howard, który również wysłał swe wojska do Zatoki Perskiej, rzekł cierpko, że uczynił to, co uważa za najlepsze dla kraju, zaś poparcia opinii publicznej nie można mierzyć
Tagi:
Jan Piaseczny









