On kocha ją, ona jego… czyli co zobaczymy w kinie w wakacje Tego lata może w kinach zabraknąć arcydzieł. Może ujawnić się deficyt ostrej akcji, a nawet – mimo kolejnego „Shreka” – kolejnych gadających zwierzaków. Ale miłości – nie zabraknie. Co najmniej dziesięć romansów rozgrzeje nam krew, gdyby słońca było za mało. Przebiegnijmy oczami ten sezonowy urobek miłosny. Ten film jeszcze po kinach się kołacze. A kto cierpliwy, odczeka kęs czasu, aż w wypożyczalniach udostępni się majowa premiera kinowa: „Jaśniejsza od gwiazd”, napisana i poprowadzona na planie przez Jane Campion. Tym razem – po kilku nieudanych przymiarkach pani reżyser – historia ujmująca. Nawet takiego gruboskórnego miłośnika rzeźni jak Quentin Tarantino, który rozrzewnił się podczas seansu i wystosował do pani reżyser hołdownicze pismo poruszonego wielbiciela. To tak jakby Władysław Pasikowski zapłakał nad romansem Juliusza Słowackiego przeniesionym na ekran przez – powiedzmy – Dorotę Kędzierzawską. Bo tu romans wciągnął Johna Keatsa, wczesnoromantycznego poetę angielskiego, na nieszczęście także gruźlika, który obsesyjnie zakochał się w Fanny Brawne. Pannie z dobrego domu, a więc odmiennego od jego własnego. Angielskie dzieci wiedzą doskonale, że ta „Jasna gwiazda” to tytuł ostatniego wiersza autora, który zgasł po zaledwie 25 latach szarpaniny z życiem, poezją i nieżyczliwą krytyką. Ów startujący poeta uzależnia się od panny, której życie upływa na tańcach i strojach. Nie żeby się bezrozumnie odurzył. Nic z tych rzeczy. Panna pociąga poetę tym, że mieszka w świecie, który cały składa się z tego, co przynoszą zmysły: z barwy, smaku, dotyku. A on – przeciwnie – mieszka w świecie, który składa się ze słów, a więc z abstraktów. Co z tego, że żongluje nimi, ustawia w odkrywczym sąsiedztwie, skoro to tylko konstrukcje jego wyobraźni. A Fanny nie może się nadziwić, jakie to światy powstają z tego, że na kartce ustawi się szeregiem kilka wyrazów. I że te wyrazy pachną, mienią się kolorami. I tu właśnie następuje chemia: świat słów i świat zmysłów przyciągają się i przenikają. Miłość się dokonała. Taki miała pomysł na love story Jane Campion i wykonała go rzetelnie, choć bez polotu, jaki miał niezapomniany „Fortepian” (1993). Wtedy Campion zgarnęła Złotą Palmę i trzy Oscary, tym razem skończyło się na nominacjach, ale czy miłość musi zbierać same nagrody? A teraz gorzko, choć ambitnie od „Zagubionych w miłości”. Tego filmu nie da się oglądać z marszu, między schabowym a deserem. To film bez początku i końca, w dodatku zmontowany tak, jakby reżyser losowo kleił ujęcia. Co jednak nie czyni kwestii. Ostatecznie jak sięgniemy pamięcią ku pierwszej miłości, to też się nam wyświetla w głowie nie stateczna epopeja, ale ostry teledysk. Patrice Chéreau (ten od „Intymności” z 2001 r.) wybrał chropawy naskórek dla swojego dzieła nie dlatego, że się do tego przyzwyczaił. Miał na widoku poważną korzyść artystyczną: zasugerowanie widzowi, że miłość to nie uczucie, które posiada miłą i przewidywalną cyrkulację rozwojową. To złożona i ponura komplikacja w CV. No bo Daniel nie zdążył nawet jako tako wyklarować swojego związku z Sonią, a już mu się oświadcza natrętny sąsiad z naprzeciwka, z pięćdziesiątką na karku. Ten centralny tercet wyraża się depresyjnymi dialogami, głównie jeden na jeden. „Wiem, że ludzie wariują od gadania ze mną”, przyzna rozdarty kochanek. Poza tym Daniel ma skłonność do narcystycznych rozpamiętywań swoich relacji z Sonią, co jednakowoż kryje za podwójną gardą. Gra, jakby mu reżyser naciągnął na twarz nieruchomą maskę. To taka umowa z widzem: sugeruje, że nikomu nic do tego, co się w nim pod powierzchnią kotłuje. Wszystko wywiedzione z minimalistycznego aktorstwa made by Bogart czy Mitchum. Amerykanie przebadali, że Daniel najbardziej wpadł w oko paniom po trzydziestce, a przed pięćdziesiątką. Mężczyzna, z którym może wytrzymać trudno, za to mroczny i intelektualnie dociążony. Coś z tego stanowiska prezentuje filmowa Sonia. Z licznych podróży zawodowych wydzwania, deklarując ukochanemu, że bez niego całkiem traci grunt pod nogami. A kiedy wraca i okoliczności sprzyjają – przynajmniej emocjonalnemu – skonsumowaniu związku, sama lodowacieje. Co nakręca spiralę oskarżeń ze strony ukochanego. Nachodzi ją w domu, w jej azylu (nie zdecydowali się bowiem mimo trzyletniej znajomości zamieszkać pod wspólnym dachem!). Dla publiczności międzynarodowej kryje się w tym pewien smaczek. Otóż Sonię odtwarza Charlotte Gainsbourg – a ta wzięła
Tagi:
Wiesław Kot









