Nie umiałam mówić „nie”

Nie umiałam mówić „nie”

Nie otaczam się pozami niedostępności i tajemniczości Rozmowa z Grażyną Barszczewską – Podobno marzyła pani jako młoda dziewczyna o karierze dyrygenta? – Myślę, że były to typowe młodzieńcze marzenia „rządu duszami”, w czasie gdy wiele lat temu uczyłam się w szkole muzycznej. Ponieważ trochę rozumiem, co znaczy być muzykiem z prawdziwego zdarzenia, sądzę, że były to marzenia na wyrost. – Pierwsze kroki w zawodzie aktorskim były raczej zniechęcające. Chciano panią wyrzucić ze szkoły teatralnej, mówiono, że pani się nie nadaje na aktorkę. – Ze szkoły teatralnej nie tylko chciano, ale mnie wyrzucono. Kończyłam więc studia w Krakowie, tam nauczono mnie prawdziwie pracować. Już od drugiego roku studiów mój los się odmienił. Jeszcze jako studentka zadebiutowałam rolą Czajki w „Czajce” Czechowa, potem przyszły inne propozycje teatralne, filmowe i telewizyjne. Na szczęście reżyserzy nie proponują mi tylko lirycznych czy dramatycznych ról, ale także charakterystyczne albo komediowe, tych ostatnich zresztą się namnożyło. – Wielką popularność przyniosła pani rola Niny w serialu „Kariera Nikodema Dyzmy”. To był znakomity popis aktorstwa pani i Romana Wilhelmiego. – Ta rola była jednym z kamieni milowych w mojej karierze dotarcia do szerokiej widowni, choć przyznam, że początkowo nie przepadałam za tą postacią. W powieści, na podstawie której nakręcono serial, Nina była postacią mdłą na tle innych bohaterów. Próbowałam więc nieco ją zmienić, wzbogacić. To nie był tak zwany samograj. – Jakim partnerem był Roman Wilhelmi? – Ponieważ aktorstwo było dla niego najważniejsze, był bardzo wymagający i do bólu szczery. Kilkakrotnie grałam z nim w teatrze i w filmie. Przyjaźniliśmy się. Opowiem o pewnym zdarzeniu, które go charakteryzuje. Po premierze „Fantazego” w Ateneum przyszli do mnie do garderoby koledzy z gratulacjami, że świetnie zagrałam itd. A Romek z zakłopotaną miną powiedział: „Mogłaś to zagrać dużo lepiej. Masz w sobie bombę, mogłaś przypieprzyć”. Poryczałam się ze złości na siebie. Jednak dzięki jego (bolesnej dla mnie) uwadze drugie przedstawienie zagrałam już inaczej – „przypieprzyłam”. Natychmiast przybiegł do mnie dyrektor Janusz Warmiński, wykrzykując swoje słynne „No, no, no!”, co oznaczało jego zachwyt. – Ma pani w swoim dorobku ponad 30 dużych ról filmowych, w tym rolę w „Jakubie kłamcy”, u boku Robina Williamsa oraz rolę we „Wszystko, co najważniejsze”, za którą pochwaliła panią nawet znakomita Meryl Streep. A jednak nie trafiła pani do filmów masowych… – Bo w naszym kraju z sukcesu często nic nie wynika. Aleksandra Śląska po sukcesie w filmie Munka przez kilka lat nie miała propozycji, podobnie Barbara Kraftówna po „Jak być kochaną” czy Jadwiga Jankowska-Cieślak po zdobyciu Złotej Palmy w Cannes. Widocznie u nas to normalne. Ktoś dostaje dobre recenzje, nagrody, wyróżnienia – a potem zalega cisza… – Dzisiaj jakoś nie widać pani w serialach – w komedyjkach z podkładanym śmiechem ani w mydlanych tasiemcach. – To jest sprawa wyboru, ceny, podobnie jak zawiśnięcie na billboardzie. Generalnie nie potępiam telenowel i reklam, bo są aktorzy, który dobrze to robią. Można zagrać zabawną, profesjonalną rolę w reklamówce i bardzo złą rolę w filmie czy w jakimś paskudnym sitcomie. Co gorsze – nie oceniam. Dzisiaj wielu znakomitych aktorów gra w kiepskim repertuarze, bo nie mają od lat żadnych propozycji. To smutne, ale tak jest. – Czym jest dla pani aktorstwo? I jakie są jego ciemne strony? – Sensem uprawiania tego zawodu jest, jak sądzę, wymiana emocji między aktorami a ludźmi, dla których się gra. Aktor powinien być instrumentem, który wydobywa myśl autora, ożywia ją, nasyca, ubiera w formę – by w pełni dotarła do widza, edukując go, bawiąc, wzruszając. Ta wrażliwość czy nadwrażliwość jest dla aktora skarbem, ale i przekleństwem. To, zdawałoby się, paradoks, ale w tym zawodzie trzeba mieć jednocześnie bardzo cienką i baaardzo odporną skórę! – Czy popularność panią męczy? – Skłamałabym, mówiąc, że okazywanie sympatii przez widzów sprawia mi przykrość, choć czasem bywa krępujące. Ale to jest wpisane w ten zawód. Rozumiem to jako dowód akceptacji tego, co robię. Uważam także kontakty z dziennikarzami za wielce pożądane – bo to jest nasza wspólna sprawa. Natomiast nie zawsze godzę się z wyborem tematów i formą, jaką proponują. – Jakich tematów pani unika? – Nie otaczam się pozami niedostępności i tajemniczości. Nie wstydzę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 36/2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska