Moda na Sokołowsko

Moda na Sokołowsko

Szanse na rozwój kulturalny czy zawrót głowy

Sokołowsko na Dolnym Śląsku – wieś, nawet nie miasteczko – zagubione gdzieś w Górach Suchych w pasmie Sudetów, przez lata niedostrzegane. W tym roku na początku turystycznego lata odbyła się tu wycieczka. To inicjatywa Lokalnej Organizacji Turystycznej Aglomeracji Wałbrzyskiej – od lat w każdy letni weekend chętni mogą zwiedzać z przewodnikiem niebanalne miejsce, poznając jego historię. Inaugurować sezon – to szczególne wyróżnienie. W Sokołowsku stawiła się spora grupa. Na filmiku w internecie można zobaczyć co najmniej kilkadziesiąt osób i… przeczytać nieprzyjemne komentarze, że strasznie ich dużo i że coś tam zadepczą.

Kiedyś mówili o Sokołowsku: zapyziałe, tylko psy wiadomo czym szczekają. Od razu można zaprotestować. Przede wszystkim było pierwszym w Europie prawdziwym uzdrowiskiem leczącym choroby płuc nowatorskimi jak na owe czasy metodami. Później nazwano je polskim Davos, co wśród badaczy dziejów budzi oburzenie. To Davos wzorowało się na Sokołowsku, a właściwie na Görbersdorfie, jak wtedy nazywało się dolnośląskie miasteczko. Po wojnie mocno straciło na prestiżu, a sukcesy na polu walki z gruźlicą podkopały sens jego istnienia. Leczono tu przez jakiś czas alkoholików, chorych równocześnie „na płuca”.

W najbardziej nawet niekorzystnych dla Sokołowska czasach znajdowali się ludzie zauroczeni dawnym zdrojowiskiem i otaczającymi je górami. Do pobliskiego schroniska Andrzejówka, z równie ciekawą historią, można przewędrować stąd w kilka godzin. A spacer do leżących na trasie ruin zamku Radosno polecał lżej chorym sam dr Brehmer, twórca kurortu. Były nawet plany zbudowania wygodnej ścieżki, częściowo zrealizowane przez następców słynnego doktora.

Tylko cud…

W dawnym Görbersdorfie fascynował szczególnie główny obiekt sanatoryjny, czynny jeszcze jakiś czas po wojnie i nazwany wtedy Grunwaldem. Wygląda jak gigantyczny, fantazyjny zamek. Wyróżnia go czerwień elewacji z klinkierowych cegieł oraz wykusze, łuki okienne o łagodnych lub ostrych kształtach, balkony zdobione ceglanymi ornamentami, wymyślne kolumny i filary, wieże i wieżyczki, do tego bogata dekoracyjna blacharka. Ten styl określono jako neogotyk z delikatnymi wpływami orientalnymi. Jak był niesamowity, widać na starych fotografiach. Jednak przez lata z godnością obracał się w ruinę. Po wojnie wykorzystywano część gmachu, długo potem można było zobaczyć przez brudne szyby składowane tu stare łóżka szpitalne. Na najniższej kondygnacji działał ośrodek kultury, z interesującą ofertą artystyczną. Odbywały się tu nawet bale sylwestrowe. Ośrodek działał jeszcze wtedy, gdy górne piętra kompletnie się posypały.

Aż przyszedł czas, gdy zabytkowy gigant został całkiem opuszczony. Oczywiście podejmowano próby znalezienia dla niego gospodarza. Na początku lat 90. zjawili się kupcy. I wśród mieszkańców rozeszła się wieść, że chcą w ich Grunwaldzie urządzić ośrodek dla terminalnie chorych na AIDS z całej Europy. W tamtym czasie ludzie histerycznie bali się choroby, więc łatwo sobie wyobrazić, co działo się w Sokołowsku. Do transakcji nie doszło i nie wiadomo, czy naprawdę takie były plany.

Potem jeszcze kilka razy ktoś próbował zagospodarować „zamczysko”, zjawiały się nawet maszyny budowalne. Aż pewnego razu zwariowany piroman po prostu to podpalił. To był straszny widok, jak wspomina długoletnia mieszkanka Zofia Przygoda, obecnie sołtyska. Ściana ognia i wylatujące na sporą odległość płonące belki i inne części budowli. Strażakom z trudem udało się uchronić sąsiednie domy. Mówiono, że to cud, że nie spłonęła znaczna część Sokołowska.

Wielu jego miłośników i przyjaciół stwierdzało wtedy z bólem, że to już koniec, dla Grunwaldu nic się nie da zrobić. Przy głównej ulicy stał więc częściowo osmolony, rozsypujący się coraz bardziej, z zapadającym się dachem. Przejeżdżając obok, niektórzy odwracali wzrok – tylko czekać, aż zapadnie decyzja o rozbiórce. Chyba że stanie się kolejny cud.

„Cud” przybył z Warszawy. Już od dwóch lat Bożenna Biskupska, znana artystka, nazywana przez krytyków sztuki eksploratorką przestrzeni malarskich, rzeźbiarskich, sztuk instalacyjnych, wideo i performance, szukała bezskutecznie odpowiedniego miejsca do działań artystycznych. Jej lokum w Podkowie Leśnej stało się zbyt małe. Grunwald i Sokołowsko zachwyciły ją od razu. I dobrze, że tak szybko podjęła decyzję o kupnie dawnego sanatorium, przyznała w jednym z wywiadów, bo gdyby przyjrzała się dokładniej zapadniętej w znacznej części powierzchni dachu, zarwanym kominom, to nie wiadomo, czy odważyłaby się. A tak nawet córka Zuzanna Fogtt, z wykształcenia architektka, nie zdążyła wyrazić swojego zdania; zresztą ona również szybko uległa fascynacji. Dołączył Zygmunt Rytka, ceniony artysta sztuk wizualnych, prywatnie partner Biskupskiej, dziś już nieżyjący.

Biskupska i jej bliscy nie należeli do twórców pragnących oddalenia i spokoju. Chcieli przyciągnąć do Sokołowska pokrewne dusze, stworzyć im warunki do działania. Stąd oryginalne festiwale – muzyki eksperymentalnej Sanatorium Dźwięku czy sztuk efemerycznych Konteksty. Ich Fundacja In Situ, która zawiaduje tym wszystkim, przejęła też archiwum Krzysztofa Kieślowskiego i opiekę nad festiwalem jego imienia.

Potem już poszli za ciosem i zakupili kolejne obiekty. Jak można było sobie odpuścić choćby kinoteatr, w którym Kieślowski po raz pierwszy zetknął się ze światem filmu? Były plany sprzedania go na hurtownię… Albo inną sąsiadującą z Grunwaldem stylową ruinę, w której po remoncie miał znaleźć miejsce klub seniora? Starania fundacji przyniosły już efekty. Wystarczy spojrzeć na dawne sanatorium na jednym z filmów z 2020 r., pokazanym na Kontekstach. Widać tu, jak świetnie do siebie pasują prace Biskupskiej i wnętrza odratowanego obiektu.

Popularność

Sokołowsko stało się modne tak bardzo, że niektórzy wręcz oszaleli na punkcie tej górskiej wioski. Po kilkudniowym pobycie stwierdzali, że to ich miejsce na ziemi. Kupowali więc nadgryzione zębem czasu lokale za nieadekwatne do ich wartości pieniądze.

Szaleńczej modzie na miłość do Sokołowska przysłużyły się dwie powieści: „Empuzjon” Olgi Tokarczuk, pierwsze jej dzieło już po otrzymaniu Nagrody Nobla, i „Gorzko, gorzko” Joanny Bator. Ta ostatnia książka bardziej dotyczy pobliskiego Unisławia Śląskiego i Wałbrzycha, ale i tak Sokołowsko było w powieści niezbędne. Cóż byłoby wspanialszego dla miłośników świata Tokarczuk i Bator niż wędrówki śladami ich bohaterów? Dawny kurort nie mógł nie trafić na listę miejsc, gdzie zagościły Góry Literatury – prestiżowa impreza pod patronatem i z udziałem noblistki. Zakończone niedawno tegoroczne Góry cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Oceniono, że to największe w tym roku spotkanie artystyczne.

Ucichło już po odwiedzinach tłumu gości. Ci obejrzeli kolejny film w kinie, gdzie Kieślowski… Odwiedzili Grunwald, podziwiając prace Bożenny Biskupskiej i ciesząc się z postępu robót renowacyjnych. Powędrowali śladem bohaterów „Empuzjonu”, chłonąc powiew dawnych czasów. I wreszcie w dni powszednie zapanuje spokój, w weekendy przybędzie turystów.

Taka sobie spontaniczność

Prawda, dla uciekinierów z wielkich miast to oaza spokoju i zieleni zatrzymana w czasie, z kolei „starzy” mieszkańcy chcieliby tu normalnie żyć, mieć „swoją” Biedronkę czy Dino i miejsca pracy. Dość już tłuką się po wszystko do okolicznych miast. Kiedy gruchnęła wieść, że w Sokołowsku ma ruszyć budownictwo wielorodzinne, a niektórzy zaczęli marzyć o wielkim, nowoczesnym hotelu, takim jak w górskich kurortach, zawrzało nie tylko na forach społecznościowych. Pani sołtys wyraźnie zdegustowana jedynie pokiwała głową. Przecież to miałby być nie za duży blok mieszkalny, bardzo potrzebny. Choćby po to, by personel medyczny tu zamieszkał, a nie męczył się dojazdami. W Sokołowsku wciąż działają ośrodki lecznicze. Na razie nikt już o tej budowie nie mówi.

Nowo przybyli nie zawsze traktują lokum w Sokołowsku jako coś na stałe, dla nich to letni domek. Zjawiają się tu raz na kilka miesięcy albo i rzadziej. Tymczasem dla 30-latka Miłosza Lassoty, który rok temu przeniósł się tu na dobre, magnesem nie były mroczne klimaty czy artystyczna niezwykłość. Kocha góry, a tu wystarczy wyjść z domu, by znaleźć się na szlaku. Wcześniej mieszkał w Wałbrzychu, niby też do gór nie miał daleko… Teraz blisko ma również do uroczych tras czeskich. Granicy tu praktycznie nie ma, wędruje się po polskiej, to znów po czeskiej stronie. Miłosz z górami związał się zawodowo. Zdał egzamin i jest oficjalnie przewodnikiem sudeckim. Popularność Sokołowska z pewnością mu pomaga.

Ci nowi są przeważnie głośni, w przenośni i dosłownie. Na forach społecznościowych reagują na wszystko, co się dzieje lub może zdarzyć, choćby na wieść o budowie bloku mieszkalnego. Chętnie dzielą się wrażeniami. Podkreślają, w jak wyjątkowym miejscu się znaleźli. „Dzikie owce”, dwie dziewczyny, które tu osiadły i tak nazwały swoją firmę, skarżą się jednak na dziwny, wilgotny klimat Sokołowska i inne trudności. Chyba nie wiedzą, że właśnie to przesycenie powietrza wilgocią miało uzdrawiająco wpływać na gruźlików. Tak w każdym razie uważał dr Brehmer.

Wszystko, co mogłoby negatywnie oddziaływać na miejscową przyrodę, jest z uwagą śledzone przez Oko na Soko, poważną grupę kierowaną przez ludzi z tytułami naukowymi. Zareagowała ona m.in. na próbę zagospodarowania łąki z cennymi okazami roślin, zamieszkanej przez ginące gatunki zwierząt. Oko na Soko wykazało nierzetelność ekspertyz i łąka z pewnością ocaleje.

I znów warto wspomnieć, że troska o zachowanie tych unikatowych wartości ma już swoje tradycje. Na początku wieku grupa naukowców z Politechniki Wrocławskiej włączyła się do walki o powstrzymanie apetytu kopalni melafiru, eksplorującej tereny w niedalekich górach, tuż przy schronisku Andrzejówka. Tędy wiodą szlaki do Sokołowska, najkrótszy ma 2,5 km, po drodze mija się ruiny zamku Radosno. Tak, tego, który polecał jako cel spacerów dr Brehmer. Jeśli kopalnia skonsumuje kolejne wzniesienia, będzie to miało katastrofalny wpływ na mikroklimat Sokołowska.

Na swoje nieszczęście ta ziemia kryje wysokiej jakości melafiry, surowiec ważny dla gospodarki. KSS Bartnica, jak brzmi oficjalna nazwa firmy wydobywczej, od lat walczy o przedłużenie licencji, zwiększenie limitu i obszaru działania. Przynajmniej na razie wygląda na to, że jej starania spełzną na niczym. Choć kopalnia wylicza, ile dotąd zrobiła dla odnowy terenów po swojej działalności, ile drzewek posadzono, jakie zastosowano nowoczesne metody rekultywacji itd. No i jeszcze, jaką wagę zakład przykłada do właściwego transportu urobku. Zrozumiałe, że nie brakuje zwolenników rozwoju kopalni wśród mieszkańców gminy Mieroszów i pewnie znaleźliby się tacy również w Sokołowsku. Mieć potentata na swoim terenie to realne i natychmiastowe korzyści. A przyroda, a klimat? Przyszłość kopalni, zagrażającej środowisku znacznej części gminy, w tym Sokołowska, od lat budzi emocje. Stanowi też gorący temat kolejnych kampanii wyborczych do samorządu.

Emocje rozpalają także sprawy dosłownie przyziemne, np. zieleń – gdzie i jak ma rosnąć. Są zwolennicy starannego wykaszania i trzymania jej w ryzach pod każdym względem. Starzy mieszkańcy przypominają wtedy, że nie ma tutaj służb sprzątających i samemu trzeba to robić. Przy większym zakresie prac ogłasza się sprawdzony od lat czyn społeczny. Wtedy solidarnie nie zgłaszają się ani nowi, ani zasiedziali. Na placu boju zostaje pani sołtys i kilka emerytek. W sprawie roślinności jest też inna propozycja – pozwolić jej na swobodny wzrost. Zieleń spontaniczna – tak nazywa się ten sposób na trawy i wszystko inne, co porasta. Wyjaśniła to zebranym pani niedawno przybyła do Sokołowska, ale nie wzbudziła entuzjazmu. Pytano, co będzie, jak wraz z bujną trawą pojawią się np. żmije, i to w każdym punkcie wsi.

Czy moda na Sokołowsko potrwa dłużej, czy przeminie, gdy pojawią się nowe fascynacje innym miejscem, jedynym w świecie? W każdym razie zawsze będą ludzie, którzy pokochają ten kawałek Dolnego Śląska.

Fot. Marcin Rutkiewicz/REPORTER

Wydanie:

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy