Na drugiej linii frontu

Na drugiej linii frontu

Viktoria: chcemy być jak matki chrzestne

Stowarzyszenie Pomoc Dzieciom Bohaterów powstało tuż po wydarzeniach na Majdanie. – Zrozumiałyśmy, że nie możemy się dystansować, i choć nie dla nas kije i tarcze, możemy pomagać w inny sposób: rodzinom walczących i ich dzieciom – opowiada szefowa stowarzyszenia Viktoria Khrystenko.

Od czasów Majdanu w stowarzyszeniu pracuje sześć dziewczyn. Chociaż brakuje rąk do pomocy, nikt nie doszedł, bo za wolontariat się nie płaci. Stowarzyszenie nie zbiera pieniędzy.
– Jest nas zbyt mało i same nie mamy środków na zakupy – tłumaczy szefowa. – Nawiązujemy kontakty z rodzinami żołnierzy. Chcemy być dla nich kimś w rodzaju matek chrzestnych.
– Najpierw dzwonimy do mam – wtrąca Ulana. – Gdy mówią, że ich dzieci płaczą za tatą, musimy odczekać. Matka daje nam znać, kiedy można wziąć jej dziecko na wycieczkę czy nawet na krótki wypoczynek do Polski. Od rodzin dowiadujemy się, co jest naprawdę potrzebne. Zazwyczaj zwracamy się do instytucji z prośbą o darowiznę. Prosimy o konkretne rzeczy. Piszemy, że chodzi o pomoc dla dzieci żołnierzy. Ostatnio dla syna żołnierza potrzebny był do szkoły notebook. Jego rodzice nie mogli nawet marzyć o kupnie takiego sprzętu. Podarowała go jedna z firm.

Koszmar wojenny wkroczył już na dobre w świat dzieci żołnierzy. Najmłodsi bawią się w wojnę. Chcą naśladować ojców i mówią, że też będą zabijać. Wtedy Ulana tłumaczy im, że tak nie wolno. Wyjaśnia, że ich ojcowie walczą w obronie ojczyzny i nie chodzi im o zabijanie.

Dziewczyny ze stowarzyszenia utrzymują stały kontakt z ponad 20 rodzinami. Dzięki przyjaciołom z Polski i ich zaproszeniom udało się szybko załatwić wizy i krótki odpoczynek dla dzieci. Ulana znalazła złoty środek. W rozmowach z urzędnikami jest ujmująco miła. Wie, że nie wolno okazać jej zdenerwowania, bo wtedy nie pomoże dzieciom. Praca w stowarzyszeniu nauczyła ją cierpliwości. Jest bardzo odporna na stres. Zdarza się, że dostaje telefon typu: dzieci mogą wyjechać do Polski tylko wtedy i wtedy, nie ma innego terminu. Na wyrobienie wizy zostaje jeden dzień. W takich sytuacjach dzieją się cuda. Ukraińska urzędniczka mówi: „Proszę przyjść jutro po odbiór dokumentów”. Mali Ukraińcy spokojnie przekraczają granicę.

Bohdan: drugie życie poczty

W układaniu darów dla dzieci pomaga nam Iwan. Jest zniecierpliwiony, bo czasu mało, a musi wstąpić z Arturem do składu sanitarnego na poczcie. Tam wolontariusz z Polski przekaże noktowizory dla ukraińskich żołnierzy. Ciasnymi uliczkami docieramy do celu. W zabytkowym, monumentalnym budynku poczty tętnią dwa życia: oficjalne, w którym ludzie płacą rachunki lub wysyłają listy, i nieformalne, w którym wolontariusze gromadzą sprzęt dla żołnierzy. Drzwi otwiera nam rosły żołnierz. W przestronnej hali leżą ubrania wojskowe, w innych salach hełmy, obuwie, sprzęt specjalistyczny, środki opatrunkowe, leki. Artur wita się z wysokim, długowłosym mężczyzną. To Bohdan Maslak, wolontariusz ze stowarzyszenia Pomóż Frontowi. Polak pokazuje mu, jak działa przywieziony noktowizor. – To jest model trzeciej generacji. Tutaj się wyłącza, tu jest przyciemnienie obrazu, tu są akumulatory – objaśnia i patrzy, jak z zaciekawieniem przyglądam się zgromadzonym przedmiotom. – Wszystko, co tu widzisz, zostało kupione za pieniądze otrzymane od prywatnych ludzi – mówi Artur. W tłumie oglądających sprzęt przemyka wysoka brunetka. Ma cerę białą jak kreda i podkrążone oczy. Sprawia wrażenie, jakby w składzie pracowała całą dobę. To Ulana Didycz. Pokazuje, żeby iść za nią. Po kolei wchodzimy do maleńkich pokoików. W każdym z nich półki wypełnione po brzegi odzieżą wojskową i elementami ekwipunku. W ostatnim pomieszczeniu kilka dziewcząt kompletuje apteczki dla żołnierzy na pierwszą linię frontu. Jasnowłosa Natalia mówi, że leki pochodzą z Izraela i USA. Sięga po niepozornie wyglądającą opaskę. Rozkłada ją i wyjaśnia, że dzięki niej żołnierz bez pomocy sanitariusza może sobie zatamować krew.
Svitlana: jak nie zwariować, czekając

Zapada wczesny wieczór, a na dary z Polski czeka jeszcze Svitlana Feschuk. Mąż Svitlany, Andrzej, poszedł na wojnę 7 stycznia. Nie wróci przed 20 maja. Dzwoni od czasu do czasu z frontu. Był w Debalcewie, teraz walczy w Doniecku. Wojsko nie przeznaczyło żadnych pieniędzy na utrzymanie jego rodziny. Svitlana z dziećmi – dziesięcioletnim Markiem i kilkumiesięczną Milanką – w rzeczywistości żyje dzięki dziewczynom ze stowarzyszenia, a przede wszystkim dzięki Ulanie Tkaczuk, która ich odnalazła. Pewnego razu wolontariuszka wstąpiła do biblioteki. Zauważyła tam bardzo poważnego, smutnego kilkulatka. To był Marko. Ulana poprosiła, aby zaprowadził ją do mamy.

Svita mieszka z dziećmi w jednopokojowym mieszkaniu w starym bloku, z kuchnią i ubikacją w korytarzu, wspólną dla całego piętra. Pokoik jest bardzo czysty, ale malutki. Ledwo mieszczą się w nim wersalka, dziecięca kołyska, szafa wnękowa, telewizor i biurko Marka. Chłopiec bezmyślnie gapi się w monitor komputera. Dwa ludziki walczą ze sobą na miecze. Kto zabija, ten wygrywa. Do Svitlany przyszliśmy w porze kąpieli Milanki. Marko posłusznie odrywa się od komputera i podaje mamie płyn do kąpieli.– Gdyby nie on, nie wiem, jak bym sobie poradziła z maleńką – chwali syna. Ulana tymczasem wyjmuje pampersy i leki. Twarz matki rozpromienia się na chwilę. Przywiezione rzeczy bardzo się przydadzą, tym bardziej że nie tylko leki podrożały, ale i mleko na bazarku. Po chwili Svita wyciąga komórkę i pokazuje wolontariuszce ostatnie zdjęcie męża. Widać twarz młodego mężczyzny z opatrunkiem na oku. To ślad po postrzale.

Żeby nie zwariować w oczekiwaniu na powrót męża z wojny, Svitlana układa precyzyjny plan dnia: wyprawić Marka do szkoły, spacer z Milanką, zakupy, obiad, odrabianie lekcji z Markiem, kąpanie malutkiej, kolacja. I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 14/2015, 2015

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy