Johann z gór

Johann z gór

Węglarz, zbieracz runa, kowboj, drwal. I rzeźbiarz. Takich jak on, z ułańską fantazją, już prawie w Bieszczadach nie ma

Podobno jest ostatnim z romantycznych bieszczadników, którzy pokochali te góry, nie oczekując nic w zamian. Inni ulepieni z tej samej gliny, jak Zdzichu Rados czy Jędrek Połonina, dawno w chmurach, a on wciąż na ziemi, już prawie 71 lat. Niby nie tak dużo, ale jak się weźmie pod uwagę, w jakich warunkach przychodziło żyć, co się jadło oraz ile piło, to w sumie niezły wynik.
– Albo mam takie szczęście, albo takie geny – uśmiecha się Johann. Przerwał dłubanie w drewnie, usiadł na łóżku, zapalił papierosa. – Wiesz, mój dziadek żył ponad 100 lat, a wódki sobie nie żałował. Ja pewnie tyle nie wytrwam, ale na razie jakoś pcham do przodu.

Siostra wyszeptała tylko: „Mein Gott…”

Na rozgrzanym do czerwoności piecyku Krystyna gotuje zupę. Na zewnątrz zimno, wiatr miota drzewami, więc taka zupa z warzywno-mięsnym wkładem to bardzo dobra rzecz. – Muszę dbać o mojego chłopa, 4 km szłam do sklepu po zakupy. Ciasno u nas? Wiele nie potrzebujemy, wystarcza pokoik i sionka. Że nie ma prądu? Nawet nie odczuwamy za bardzo braku telewizora. Mamy radio na baterie, to wiemy, co się dzieje na świecie. A raz na kilka dni dostajemy pakiet gazet. Krew może człowieka zalać na tę politykę, te polskie kłótnie. Wtedy sobie myślimy, że dobrze być z dala od tego wszystkiego. Mieć siebie, góry, las. I święty spokój.
– Oj, Kryśka, myśmy tu mieli o czym innym gadać – przerywa rozważania swojej kobiety Johann. – I od czego by tu zacząć, jak tyle się w życiu zdarzyło?
– No dobra – decyduje się – to było w Żywcu, w 1940 r. Wtedy przyszedłem na świat. Na chrzcie Jan mi dano. Matka, lekarka, pracowała w niemieckim lazarecie. W 1945 r. przyszli Rosjanie i zabili mamę. Mną i starszą siostrą zaopiekowali się inni lekarze. Razem z nimi wyjechaliśmy do Austrii. W Grazu wyrobiono mi nową metrykę urodzenia, z tą różnicą, że wpisano rok 1943. Do dziś nie wiem, dlaczego. W Austrii spędziłem 10 lat, w 1953 r. odnalazł mnie dziadek i sprowadził do Szczecina. Wróciłem do Polski bez siostry. W Grazu wyszła za mąż.
Dziesięciolatek z podwójną metryką, sierota, nazywany Janem lub Johannem, niedługo cieszył się opieką dziadka. – Umarł rok później, trafiłem do domu dziecka, jednego z kilku, przez które przeszedłem, zanim osiągnąłem dorosłość. Był Szczecin, Lidzbark Warmiński, Pilica i parę innych miast. I wszędzie kłopoty, bo byłem chłopcem nad wyraz krnąbrnym.
Pierwsza szkoła średnia to liceum pedagogiczne w Pilicy. – Nieporozumienie, ale zdałem tam maturę. Na nauczyciela jednak się nie nadawałem. Żeby mieć konkretny fach, zapisałem się do technikum galanterii skórzanej. I skończyłem, ale kaletnik ze mnie żaden. Nigdy nawet nie zacząłem pracować w tym zawodzie.
Imał się różnych zajęć i chodził na kawalerkę. Miał swój kąt w szczecińskiej kamienicy, a to pomagało w kontaktach męsko-damskich. – Był taki lokal Kaskada, patrzę, podjeżdża autokar wycieczkowy z Austrii. Znałem niemiecki, więc zagaduję, bajeruję, no i przypadkiem zdradzam nazwisko. I nagle podchodzi do mnie kobieta i mówi, że ona za panny też się nazywała Cudzich…
Tak odzyskał siostrę. Chciał pokazać, że samodzielny, więc zaprowadził ją do swojego mieszkania. – Wchodzimy, a tam bateria butelek, bajzel na kółkach. Imprezowy wtedy byłem. Siostra wyszeptała tylko: „Mein Gott…”. Potem pisywaliśmy do siebie, lecz po latach kontakt się urwał. Teraz to nawet nie wiem, czy żyje, była chyba siedem lat starsza…

Tutaj chyba sami bandyci mieszkają

Bieszczady po raz pierwszy zobaczył w 1960 r. – Wysiadłem w Ustrzykach Dolnych, wszedłem do knajpy na rynku coś zjeść, a tam ktoś wrzeszczy: „Ej, student, chodź no tu! Na gościnne występy przyjechałeś?!”. Ja na to, że nie, tylko do pracy. „Więc siadaj i pij, inaczej wpierdol!”. Ze strachu nie odmówiłem. I przez głowę mi przeleciało, że tutaj chyba sami bandyci mieszkają. Upili mnie, ocknąłem się dopiero rankiem.
Johann (albo Jan) przyjechał w Bieszczady na gapę, nawet bez dowodu osobistego, bo go zwyczajnie nie miał. W Smolniku, kiedy już się obudził w jakimś podszytym wiatrem baraku, kazali mu się ubierać i iść do lasu do roboty. – Minął miesiąc, woła mnie leśniczy: „Te, nowy, jak się nazywasz? Muszę ci zrobić wypłatę”. Tak to wtedy było, nikt nikogo o nic wcześniej nie wypytywał. Nieważne było, skąd jesteś, jakie szkoły pokończyłeś, ile razy się rozwiodłeś i w co wierzysz.
W 1960 r. Johann poznał Henia Wiktoriniego, legendę Bieszczadów. – Stacjonował wtedy w Tworylnem, razem pasaliśmy bydło. On już wtedy był w Bieszczadach na stałe, ja jeszcze trochę krążyłem po Polsce, choć coraz bardziej myślałem, żeby wreszcie zakotwiczyć w górach.
Johann zrobi to ostatecznie w 1971 r., ale wcześniej będzie w Bieszczadach częstym gościem. Przejdzie je wzdłuż i wszerz, pozna każdą dolinę, każdy szczyt, doświadczy radości i goryczy, będzie miał furę pieniędzy albo będzie bez grosza przy duszy. Lecz jeśli już, to zawsze znajdą się tacy, którzy wyciągną do niego rękę.
– Nikt nikomu nie żałował. Dzisiaj miałeś forsę ty, jutro ktoś inny. Stawiał ten, kto miał, i wiedział, że będzie rewanż. Jak na wypale wzięliśmy wypłatę, to składaliśmy się po tysiącu i wynajmowaliśmy knajpę w Ustrzykach Górnych, a czasami jechaliśmy się gościć nawet w Laworcie w Ustrzykach Dolnych, wówczas najlepszym lokalu w Bieszczadach. Długo było dobrze, obcy ludzie ze sobą jak w rodzinie żyli, ale w końcu i w Bieszczady zjechali prowokatorzy, konfidenci, judasze. Zaczęli mącić, mieszać, szczuć. Wiele przyjaźni poszło w rozsypkę, komuna z niejednego porządnego zrobiła świnię. Dzisiaj podobnie – każdy najchętniej by cię oszukał i ucieszy się, kiedy wpadniesz w kłopoty.

Wierzchem do baru

A tych Jankowi Cudzichowi nie brakowało. Ot, choćby wtedy, gdy znowu znalazł się w Szczecinie i postanowił się zabawić. – Był taki lokal, podobny do Myśliwskiej w Ustrzykach, wszędzie poroża i skóry. Chcę wejść, zamknięte. Dobijam się, dalej cisza. I nagle zjawiają się na ulicy dwaj gliniarze, a jeden coś gada do trąbki, którą ma przy sobie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to taka krótkofalówka czy coś w tym rodzaju, a że byłem wstawiony, wypaliłem: „Co, panie władzo, odbiło?” i pokazałem kółko na czole.
Kwadrans później Johann tłumaczył się w komisariacie. „Nazwisko?”. „Cudzich”. „Imię?”. „Jan”. „Adres?”. „Szczecin, ulica Kopernika”. „Miejsce pracy?”. „Bieszczady”. „Co?! Co ty sobie ze mnie jaja robisz, Cudzich?!”. „W życiu, panie oficerze”.
– Miesiącami koczowałem w Skorodnem, byków pilnowałem na łąkach. Ale milicja w Szczecinie szybko się dowiedziała, że w Bieszczadach chcieli mi zrobić sprawę za skłusowanie jelenia. A to wilki go zagryzły. Ja z kumplem tylko wzięliśmy poroże i mięso. Miało się zmarnować?
Przed opuszczeniem komisariatu Johann dostał pisemny nakaz, że po powrocie w Bieszczady ma się zgłosić na komendę MO. – Jestem w Lutowiskach, pytam na chodniku gliniarza, gdzie tu komenda, a on, że po drugiej stronie drogi. I już mam wejść, kiedy czytam, że to zwykły posterunek, no a ja mam przecież stawić się w komendzie… Nazajutrz piję Pod żubrem, wchodzi gliniarz i wzywa na przesłuchanie. „Nie mogę, tu jest napisane, że mam się stawić w komendzie”. I wyobraź sobie, powieźli mnie do Ustrzyk. Tam znowu o jeleniu. Jakiś kapitan drążył sprawę, był myśliwym. O dziwo, zostałem oczyszczony z podejrzeń.
Nieco wcześniej, bodaj w 1963 r., Johann zasłynął w Lutowiskach tym, że wjechał na koniu do knajpy Połoniny. – Kowboja chciałem udawać na dzikim wschodzie, nawet wystrugałem sobie pistolety. Zresztą nie tylko ja. Wierzchem do baru to i Heniek Wiktorini wjeżdżał, wcześniej ode mnie. Wiele wariackich numerów się robiło, człowiek był młody, ognisty, miał fantazję.

Borówki na Caryńskiem

Jeszcze parę razy kursował między Bieszczadami a Szczecinem. – W 1971 r. zatrudniłem się w szczecińskiej papierni, ale długo nie wytrzymałem. Jak tylko wziąłem pierwszą wypłatę, wsiadłem w pociąg i odtąd nie ruszam się z Bieszczadów.
Z Ustrzyk do Zatwarnicy, prawie 40 km, wybrał się pieszo. Gdy dotarł do krzyżówki w Smolniku, napatoczyła się furmanka z parku konnego. – Od słowa do słowa i wozak mówi, że potrzebują ludzi. Nadal nie miałem dokumentów, nie wiedziałem, czy mnie zatrudnią. Ale znowu mi się poszczęściło. Żoną szefa była dziewczyna, która wychowywała się ze mną w domu dziecka. Taki ten świat mały.
Więc Johann pracował – w parku konnym, na wypale węgla drzewnego, przy zbieraniu jagód, szyszek, orzechów, ziół, ślimaków, przy cięciu jedliny na stroisz i leszczyny na sztyle do łopat. – Bieszczady przygarniały każdego i rzeczywiście zjechała masa. Ludzie mieli niepisany kodeks postępowania. Prawdziwy bieszczadnik to był ktoś, kto nie okradł drugiego, nie oszwabił, nie zaczepiał turystów, nie rwał się bez potrzeby do bitki. Kto złamał którąś z tych zasad, nie miał tu czego szukać.
Las zapewniał niezłe pieniądze i przygodę. Kiedyś na Caryńskie zawitał pułkownik Kazimierz Doskoczyński, ówczesny włodarz rządowych ośrodków wypoczynkowo-łowieckich w Mucznem i Arłamowie. – Z początkiem lipca kończyło się wypalanie węgla, wszyscy szli do jagód – wspomina Johann. – Któregoś dnia zbieramy jak zawsze, a tu przyjeżdża land roverem jakiś facet po cywilnemu i mówi, że trzeba mu 500 kilo borówek. Ja mu na to, że nic z tego, bo pracujemy dla firmy Las. Pokiwał głową, odjechał, ale za parę godzin przyjechało wojsko. „Wypierdalać!”, wrzeszczą. Zwijają nasze namioty i wywożą na wypał w Dwerniku. Nazajutrz znowu przyjeżdża ten facet, tym razem w mundurze pułkownika. „No i co, będziecie dla mnie zbierać jagody?”. „Ale jak, przecież firma zabierze nam namioty, koce, gdzie będziemy spać?”. Jeszcze tego samego dnia wojsko przywiozło ciężarówkami porządne namioty, śpiwory, koce, a nawet piecyki. Doskoczyński zakazał wjazdu na Caryńskie nawet milicji, tylko listonosz miał wstęp. No i nazbieraliśmy mu tych borówek, a on za nie zapłacił więcej, niż wynosił oficjalny cennik.
Jagody zrywali aż do wczesnej jesieni, tak obrodziły. A jak już przyszedł wrzesień i wraz z nim pora rykowiska, to w „państwie” zarządzanym przez Doskoczyńskiego, więc i na Caryńskiem, zaczynały się polowania na jelenie byki. To oznaczało m.in. koniec pracy piłami spalinowymi. Wtedy drwale i inni lasowcy mieli za zadanie podpowiadać pułkownikowi, gdzie ryczą jelenie. – Raz Doskoczyński okazał wdzięczność, przywiózł nam piwa w puszkach, a takiego wtedy w sklepach nie uświadczyłeś. On to w ogóle był dziwny, raz bardzo ludzki, innym razem ordynarny i wyniosły.

Może i jestem artystą

W ciągu 40 lat stałego pobytu w Bieszczadach Johann mieszkał już w wielu miejscach. W Tworylnem, Skorodnem, Ustrzykach Górnych i Dolnych, w Czarnej, Chrewcie, Zatwarnicy i paru innych, ale najmilej wspomina dłuższy pobyt w Rajskiem. – Tam było kilka ośrodków wypoczynkowych. W okolicznych sklepach pustki, za to jak się wojskowi zjeżdżali balować, to obładowani żarciem i piciem. Wykonywałem przy tych ośrodkach różne prace, więc zawsze mogłem coś dostać. Ile tam przednich konserw zostawało, głowa boli. I wódka, i inne frykasy. Tak się poczułem pewnie, że pojechałem nawet do milicyjnego kasyna w Polańczyku kupić sobie papierosy, normalnie, nie na kartki. Wchodzę, a babka zza lady prosi o kartę. „Że co?!”. „Kartę wstępu!”. No a ja miałem tylko kartę zbieracza runa leśnego…
Johann zapala kolejnego papierosa, Krystyna podkłada do pieca, po izbie snują się koty Bury, Bura i Tereska, a wraz z nimi kundelek Klikuś. Do niedawna był jeszcze Serwer, porzucony przez turystów owczarek, ale lubił się włóczyć po drogach i w końcu jakiś kierowca nie wyhamował…
– A wiesz – ożywia się Johann – pewnie bym nigdy na poważnie nie rzeźbił, gdyby nie przypadek. Otóż Zdzichu Rados, mój nieodżałowany kumpel, miał znajomka, który strugał różne ludziki, i kiedyś to zobaczyłem. Powiedziałem, że prymitywne, a Zdzisiek: „Spróbuj lepsze zrobić”. Wtedy przypomniało mi się, jak jeszcze w domu dziecka podczas zajęć z prac ręcznych nauczycielka mówiła, że będę artystą. I tym artystą w jakimś sensie może jestem. Co nieco stworzyłem w drewnie, różnych motywów krajobrazowych, świątków, Matek Boskich i Chrystusów.
– On nie rzeźbi hurtowo, nie ma kiosku z pamiątkami i nie wciska ludziom byle chłamu – wtrąca Krystyna. – Nad każdą rzeźbą się pochyla, dopieszcza, smakuje, a ja mu pomagam. Też coś mam w rękach, potrafią dać piękno.
Jan (albo Johann) rzeźbi dzisiaj tylko na zamówienie. Wystarcza z tego na utrzymanie. Może i robiłby jeszcze coś innego, ale już nie te lata i nie te siły, żeby biegał po lesie jak rączy jeleń. Całe dnie spędza w kąciku sieni, gdzie urządził sobie pracownię, a z okna podgląda bieszczadzki las. Lecz jeśli chodzi o zamówienia, to jedno Johann sobie obiecał: nigdy więcej nie wyrzeźbi nikomu Chrystusa na krzyżu. – Miałem trzy takie zlecenia i wszyscy trzej odbiorcy wkrótce po odebraniu rzeźb umarli. Wszyscy byli moimi kolegami. Czy to może coś znaczyć?
Lepiej tego nie roztrząsać, nie kołować głowy. – Lepiej pomyśleć, że gdyby można było przeżyć własne życie od nowa, to ja znowu chciałbym je przeżyć w Bieszczadach.

Wydanie: 02/2011, 2011

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy