Kacze Bagno, czyli szkoła życia

Kacze Bagno, czyli szkoła życia

Pod Nowym Miastem Lubawskim dzieciaki mogą przeżyć to, co w szkole pod żaglami. Nauczyć się pracy w grupie, odpowiedzialności i szacunku dla innych Michał Łapiński: – To jest tak. Jesteś organizatorem wyprawy. Odbierasz telefon. Dzwoni matka i mówi, że chciałaby wysłać na nią swojego syna. Że on jest zdolny, fajny i chciałby pojechać. A ona by chciała, żeby on przeżył przygodę. Ty mówisz: Nie ma sprawy. Tłumaczysz zasady: Syn musi być zdrowy. Wyprawa jest tu i tu. Kosztuje 4,5 tys. zł za miesiąc i… nagle słyszysz jęknięcie w słuchawce. I długą ciszę. Czujesz, że tej kobiecie lecą przez głowę cyfry. Że ona myśli i przelicza: ile ona zarabia, ile mąż zarabia, ile mogą zapłacić. I pada takie zdanie: To my się zastanowimy. Koniec rozmowy. Nienawidziłem tej ciszy w słuchawce. Nie wiedziałem, co takiej matce powiedzieć. Jednej, drugiej, dziesiątej. Dużo było takich telefonów. Wymyśliłem więc coś, żeby przerwać tę ciszę. To był pierwszy krok do powstania Kaczego Bagna. Lansiarz zostaje kaczorem W dzieciństwie Michał przyjeżdżał do Kaczego Bagna pomagać ojcu. Z niemieckiego folwarku, zaznaczonego na starej mapie jako Kacze Bagno, została tu ogromna obora. Tata Michała hodował w niej najpierw krowy, a potem owce. Michał zaganiał je na pastwisko albo siadał z wędką nad małym jeziorem i łowił karasie. Wychowywał się kilka kilometrów dalej, w Nowym Mieście Lubawskim. Po podstawówce poszedł do technikum rolniczego. – Do liceum by mnie nie przyjęli. Nie chciałem się uczyć. Jeździłem z kolesiami na dyskoteki: pić, bić – uprawiać lansik. W technikum miałem średnią 3,5. Z drugiej do trzeciej klasy ledwo mnie przepchnęli. Mama Michała powiedziała wtedy: dosyć. Zobaczyła w telewizji, że jest jeszcze jedno wolne miejsce na rejs Szkoły pod Żaglami, organizowany przez kpt. Krzysztofa Baranowskiego. Taką czteromiesięczną szkołę charakteru. Kazała Michałowi zapamiętać numer z paska z telewizora (udało się, choć nie ma pamięci do cyfr) i zadzwoniła, żeby zgłosić syna na wyprawę. To nie był tani wyjazd, ale było ich na to stać. – Mama miała sklep spożywczy, tata 60 ha ziemi i kurnik. Wszystko dobrze szło. Ten rejs kosztował wtedy tyle, ile polonez. Ojciec nie wierzył, że to mi coś da, ale mama miała nadzieję. Wyjęła z banku pieniądze i wysłała na konto organizatora rejsu. To był 1993 r. Michał miał wtedy 17 lat. Ze statków widział tylko omegę na jeziorze. Wsiadł z innymi chłopakami w samolot, a na południu Afryki przesiadł się na pokład żaglowca. – Życie na statku to było zupełnie coś innego. Nie dyskoteka i lansik autkiem, tylko ciężka praca i dużo nauki. I dyscyplina. Wszystko biegiem jak w wojsku. Dostałem mocno w tyłek. Szył żagle, wymieniał liny, rozkręcał i czyścił starą pompę fekaliową. Wstawał na nocne wachty, biegał na pokład i na dzwonek alarmu zwijał żagiel. Czyścił zardzewiałe elementy statku i malował. Pamięta do dziś, jak w czasie sztormu po siedemnastym pawiu podszedł do niego oficer i kazał coś wyszorować. Na statku bez przerwy coś było do zrobienia. Bo morze nie zna słowa: jestem zmęczony, mam dość. Jest sztorm – trzeba działać. Jako jeden z 35 kaczorów, młodych chłopaków na pokładzie, nauczył się spać na stojąco albo na siedząco w ławce w przerwie lekcji. I być czujnym, kiedy przyjdzie nauczyciel. Żeby potem zaliczyć przedmiot i wyjść do portu. Na statku była zasada: nie zaliczysz działu z historii – nie wychodzisz. Na wszystko trzeba było sobie zapracować. Podczas rejsu nie było czasu na ślęczenie nad książką, więc nauczył się szybko uczyć. – Zwijając z innymi kaczorami żagle, zrozumiałem, co to znaczy praca w zespole. I odpowiedzialność. To, że trzeba uważać i myśleć przy każdej czynności, żeby nie posłać całej załogi na dno. Morze i praca w tropikach pokazały mi, że można jednak w życiu się sprężyć i coś zrobić. Po powrocie z rejsu koledzy wyciągali go na dyskotekę. Nie poszedł. – Nie potrzebowałem już dyskoteki, alkoholu czy kolesi, którzy nic w życiu nie robią. Rodzice byli o mnie spokojni. Mój ojciec poradził nawet sąsiadowi, żeby też posłał na rejs swojego syna. Nawet za ostatnią koszulę – bo warto. Nauczyciele w szkole powiedzieli: – Z Łapińskim już nie ma problemu. Śmierdzi, bo emulguje tłuszcze Zdał dobrze maturę i dostał się na biologię.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 42/2009

Kategorie: Reportaż