Matka Teresa i dziewięciu uratowanych

Matka Teresa i dziewięciu uratowanych

Kiedy Teresa Banach oddawała do przeszczepu organy jedynego syna, w tym jego twarz, była we wszystkich mediach. Dziś może zostać bez środków do życia i dachu nad głową Dawno już wypaliły się znicze na grobie Sławomira Banacha, młodego człowieka, którego twarz śląs­cy lekarze przeszczepili kamieniarzowi spod Oławy. Dziennikarze odebrali honoraria za materiały o pierwszej w Polsce tak skomplikowanej transplantacji i o matce dawcy. W małej wsi pod Kolnem została samotna wdowa, Teresa Banach. Prosta, dzielna kobieta, która oddając do transplantacji organy syna, uratowała życie i zdrowie dziewięciu osób. Wznosząc się ponad śmierć jedynego dziecka i życiowej podpory, pokazała wielu z nas, na czym polega człowieczeństwo. Tyle że tego gestu nie można przełożyć na załatwienie formalności rentowych czy uregulowanie spraw majątkowych. Nie da się go przeliczyć nawet na ileś metrów sześciennych drewna potrzebnego do ogrzania niewielkiego domku. Teresa Banach może zostać bez renty, a nawet bez domu, o który tak dbał jej syn. Tamten dzień Do wsi Cieciory z powiatowego Kolna dojechać niełatwo, choć to ledwie 23 km. Jedyny autobus odjeżdża o 15.40, i to tylko w dni nauki szkolnej. W soboty, niedziele, święta, ferie czy wakacje Cieciory są odcięte od świata. Dla tych, którzy mają samochody, to żaden problem. Dla Teresy Banach każdy wyjazd do powiatu to całodniowa wyprawa albo wydatek kilkudziesięciu złotych. W ciepły jeszcze dzień siedzimy przy postawionym na betonowym tarasie prostym, zbitym z desek stole. Za plecami pani Teresy w drewnianej ścianie biały prostokąt okna. – Przez to okno, wstawione przez syna, wnosiliśmy go w trumnie do domu, bo wejście z ganku, który dobudował, okazało się za ciasne. 34 lata tu żył, urządzał się, nie chciałam, żeby leżał sam, opuszczony, w domu pogrzebowym – mówi. Jej życie zatrzymało się 6 maja. – To był poniedziałek, ciepło, wiosennie, a mnie akurat dopadła pas­kudna grypa. Syn wstał o siódmej rano i powiedział, że idzie nakarmić jałówki. Gdy długo nie wracał, jakoś się jednak zebrałam i wyszłam na podwórze. „Sławek! Sławek!”, wołałam, ale nikt się nie odzywał. O dziewiątej przyszedł sąsiad i powiedział, że znalazł go w drewutni. Syn był cały utargany, mokry do pasa, bez skarpet i butów, miał guza na głowie, potłuczoną twarz, z prawego ucha sączyła się krew. Już nie mówił. „Sławek, synku, chodź do domu”, powiedziałam, a on szedł bez żadnej pomocy. Siadł w fotelu, złożył ręce. Gdy przyjechało pogotowie, nie chciał jechać, wyrywał się. Potem któryś z lekarzy powiedział, że mózg ma zmiażdżony przez uderzenie, że nie ma przepływu krwi. Trafił najpierw do szpitala w Łomży, potem na OIOM do Białegostoku. Pierwszego dnia stan był stabilny, drugiego już było gorzej, trzeciego lekarz powiedział, że go nie uratują. Zmarł 14 maja o godz. 8.05. Przy śmierci syna nie była, kilka razy jeździła do Białegostoku, najmując samochód za 200 zł i fundując kierowcy obiad, bo inaczej nie dało się dojechać. Podczas tych wizyt Sławek był w śpiączce, leżał pod aparaturą, nie wie nawet, czy poczuł jej obecność. Gdy umierał, poszła wieść, że przewrócił się na rowerze… Podchwycili ją wszyscy. Lecz jej, matki, oszukać się nie da, dokładnie wie, co widziała, i znieść tego gadania już nie może. – Mój syn to był kawał chłopa, silny, wysoki, prawie dwa metry wzrostu. Nie mógł bez przyczyny przewrócić się na rowerze, tak śmiertelnie się pokaleczyć – ciągnie w zamyśleniu. Na stole kładzie czarno-białą fotografię syna, prosi, by jej nie ubrudzić, bo chce ją umieścić na grobie. Ślady Całe obejście wygląda tak, jakby gospodarz wyszedł tylko na chwilę. Jedna z bocznych ścian domu ocieplona, ale tylko część styropianu przykryta tynkiem. Pod szopą porąbane drewno, przed letnią kuchnią z piwnicą, jeszcze w stanie surowym, białe kostki pustaków. W jego pokoju ciemny segment wypełniony drobiazgami, telewizor, fotele, ława, nowiutkie panele, które sam kładł u siebie i u matki. Na ścianie pamiątka Pierwszej Komunii Świętej z 12 czerwca 1988 r. Jest jeszcze to „jego granie” – pani Teresa pokazuje sprzęt muzyczny pod ścianą. Sławek był bardzo muzykalny. W maleńkiej kuchni nowoczesny piec połączony z płytą kuchenną – niedawno zamontowany, w łazience między zielonymi płytkami maleńka szpara, nie zdążył dociąć paska. Wielu rzeczy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 38/2013

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman