Wyklęci z ulicy Heroldów

Wyklęci z ulicy Heroldów

W barakach pod warszawską hutą koczuje 30 rodzin. Dla Zarządu są spadkiem po państwowej firmie, dla gminy nie istnieją Wybuchł pożar. Ocaleli, ale odcięto im prąd. W wilgotnych, norowatych barakach już się prawie nie da żyć. Do swoich klitek dochodzą po gąbczastych, zapadających się korytarzach. Wszystko zardzewiałe, śmierdzące. W pokoikach czysto. Przyjechali z całej Polski, parę osób jest tutejszych. Dowiedzieli się, że pod warszawską hutą są bezpańskie baraki. Mieszkają bez meldunku, nie płacili za prąd i wodę. Chcą pracować, żyć, ale nie mają szans na własne mieszkanie. Uczepieni baraków, nie chcą dać się zepchnąć do noclegowni dla bezdomnych. Ludzie z ulicy Heroldów. Pięć kilometrów od Pałacu Kultury. Najpiękniejsze przeżycie. Nie ślub, nie narodziny dziecka. Hanna (końcówka urlopu wychowawczego, właśnie dostała wypowiedzenie z huty) czasem obraca to przeżycie w myślach, przed zaśnięciem. To było tak. Zwyczajnie, ze zmiany zeszła do szatni. Na drzwiach wisiała kartka. Tłum się przed nią rozstępował. Była na liście. Dostała przydział na mieszkanie, taką kawalerkę po kimś. Nigdy dotąd nie była tak szczęśliwa. Ale zaraz potem przyszedł Włoch (inaczej go nie nazywają) i zaczął wyrzucać, redukować i zabierać. O żadnym mieszkaniu nie było już mowy. Beata uważa swój meldunek warszawski za skarb. Tak jak i cała wieloosobowa rodzina zameldowana jest u matki, w jej 27-metrowym mieszkaniu. No, ale każde koczowisko ma swoje granice, więc przeniosła się tutaj. 18-metrowy pokój na Heroldów oddał im mężczyzna, który wyruszył w Polskę szukać wrażeń. Joanna jest dumna ze swojego bielańskiego, 20-letniego meldunku. Pracuje na poczcie, tylko w nocy, żeby opiekować się dziećmi. Na rękę dostaje 510 zł. I ona zna to ekscytujące szczęście, gdy widzisz na liście swoje nazwisko. Parę lat temu znalazła się na 22. miejscu listy rezerwowej. I jest tam do dziś. Najszczęśliwsza jest Ewa, ta, której dziecko niemal zginęło w pożarze. Zgliszcza wystygły, a ona dostała mieszkanie. Teraz poucza koleżanki, jak się pisze podania i odwołania. Zazdroszczą jej – samotna matka zawsze wyjdzie na swoje. Ewa jest ładna i pewna siebie. Już nie wróci na Heroldów. Za płotem jest huta. – Sami sugerowali, że jak Włoch zabrał mieszkania, to może bym na Heroldów zamieszkała – przypomina sobie Hanka. – I ludzcy byli, bo przez te lata za nasz prąd płacili. My do nich nawet z podaniami chodziliśmy, że chcemy mieć normalne liczniki. A oni nic. Teraz mieszkańcy ulicy Heroldów widzą, że to traktowanie miało sens i dla gminy, i dla huty. Gmina nie chciała ich zameldować, huta grosza nie wzięła za prąd. No i nie ma ich. Mają po dwoje dzieci. Beata z pięcioletnią Wiktorią i ciupeńkim niemowlakiem. Przyrzekli sobie z mężem, że drugie dziecko urodzi się w normalnym mieszkaniu. – Ja to już ze swoim nie sypiam – jedna z kobiet zapala papierosa. Chichot. Środki antykoncepcyjne? Za drogie. – Więcej dzieci się tutaj urodzić nie może. Róbcie, co chcecie, ale żadnej ciąży w tej spaleniźnie – mówi Joanna. Nikt nie protestuje. Za nimi jest już tylko Palisadowa, też baraki, ale – jak zaznaczają – zapijaczone i brudne. Potem zostaje Markot. Nic nie mają do Kotańskiego, jednak tam nie pójdą, bo są rodzinami, nie chcą żyć w zepchniętej na margines grupie. A potem pozostaje tylko koczowanie pod mostem. Trzeba się trzymać baraków. Nie dać się. Dyrektorki pobliskich szkół określane są jako uprzejme, bo bez słowa przyjmują dzieci z ulicy Heroldów. Matki za to dbają, żeby dzieci miały kanapki jak inne i nie cuchnęły stęchlizną. No, ale koledzy szybko odkryją, że to „ci z baraków”. Wtedy matki kupują dodatkowe dezodoranty (wyprzedaż po złotówce), żeby tylko dzieci nie śmierdziały. W przychodni też im nikt nigdy nie ubliżył, a jedna lekarka powiedziała, że z bloków brudniejsze dzieci przyprowadzają. Zburzą ten syf – Łeb bym takiej k… urwał – powiedział strażak, kiedy się już przestało palić. Tłum stłoczony na trawniku przyznał mu rację. Że ta pijaczka, co kable topiła na złom, nieszczęście sprowadzi, wiedzieli od zawsze. Kiedy zaczęła się pożarowa panika, ludzie łapali dzieci i przez okna, tuż nad ziemią, wyskakiwali na trawnik. Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby rodziny policzyć. I okazało się, że nie ma niemowlaka Ewy – tej, co sama wychowuje, więc wzięła nocną pracę w piekarni. Ale szczęśliwie nic się dziecku nie stało. Najgorsze,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 39/2001

Kategorie: Reportaż