Podaj, chłopie, cegłę

Podaj, chłopie, cegłę

Podwarszawskie Łomianki budują chłoporobotnicze trójki murarskie nowej daty Jacek Komorniczak, 34-letni majster murarski, wychodząc z willi w podwarszawskich Łomiankach, trzasnął drzwiami. Był wściekły. Pomimo panującego na dworze mrozu czuł, jak gotuje się w nim krew. Rezydencję wznosił od fundamentów wraz z dwoma pomocnikami. Harowali jak woły, żeby skończyć przed świętami Bożego Narodzenia. Na budowę dojeżdżali codziennie z Bądkowa – wsi w powiecie ciechanowskim, odległej od Łomianek o 100 km. Montaż płyt gipsowych, dodatkowe zlecenie, którego nie obejmowała spisana wcześniej umowa, skończyli dzień przed Wigilią. Właścicielka posesji, księgowa jednej z warszawskich firm, za kaprys idealnie gładkiej bieli na ścianach miała zapłacić 3,2 tys. zł. Przyjechała wieczorem, kiedy kończyli pracę. Zaparkowała swoją toyotę przy zdezelowanym fiacie 125p należącym do Komorniczaka i weszła do willi. Elegancka, wyluzowana, pewna siebie. W każdym calu kobieta sukcesu. Pochwaliła staranność montażu i oznajmiła z rozbrajającą szczerością. – Nie mam pieniędzy. Zadzwonię, jak będę miała. Gdy Komorniczak bezskutecznie próbował pertraktować z księgową, w stojącym na posesji fiacie na powrót majstra z gotówką czekali pomocnicy – Remigiusz Żebrowski i Stanisław Bartołd. – Moja noga więcej w Łomiankach nie postanie – tyle miał im do powiedzenia, kiedy siadał za kierownicą w ubrudzonym gipsem roboczym kombinezonie. Z posesji ruszył jak rajdowiec, cisnąc pedał gazu nogą w ciężkim, filcowym bucie. Jechali w milczeniu, każdy instynktownie pomyślał o tym samym. Nerwy nerwami, ale bez tych pieniędzy nie przetrwają zimy… W najlepszej sytuacji był majster, właściciel 15-hektarowego gospodarstwa. Podupadło wprawdzie podczas jego nieobecności, ale chroniło przed głodem. Dla Remigiusza Żebrowskiego koniec jazdy do Łomianek oznaczał katastrofę. Bezrobotny, mieszka razem z matką, bratem i siostrą, która również nie ma pracy. Brat gospodarzy wprawdzie na kilkunastu hektarach, ale rolnicy tacy jak on w całej Polsce ledwo wiążą koniec z końcem. Drugi z pomocników, Stanisław Bartołd, w wieku 53 lat mógł mieć jedynie nadzieję, że pracująca w Warszawie córka nie zapomni o rodzicach i prześle kilkadziesiąt złotych z pensji. Ale ile może pomóc dziewczyna zatrudniona od niedawna w jednej ze stołecznych cukierni? Wolał nie odpowiadać na to pytanie. Jechali w milczeniu. Mieli cichą nadzieję, że majster ochłonie i zmieni zdanie. Kiedy dotarli na miejsce, była głęboka noc. Następnego dnia będą mogli odespać murarski sezon. Kielnia zamiast pługa Jacek Komorniczak wyuczył się murarki przy ojcu. Ale nigdy nie przypuszczał, że nadejdzie dzień, kiedy wywędruje z rodzinnej wsi szukać chleba na budowach. O takich jak on mówią: rolnik z krwi i kości. Powiększył z sześciu do 15 ha odziedziczone po dziadku gospodarstwo, dokupił maszyn, postawił garaże i chlewnię, która miała stać się źródłem dobrobytu dla całej rodziny. – W styczniu 1998 r. hodowałem 70 tuczników, ale nastąpił krach. Za kilogram warchlaka płaciłem 3,60 zł, żywiec w skupie odbierali po 1,80-2 zł. Nie miałem wyjścia. Wyprzedałem wszystko. Jak wielu innych. Chlewnia opustoszała. Musiał znaleźć nowe źródło utrzymania. Trzy lata temu, w lutym, pojechał do Łomianek, gdzie – jak słyszał – sporo warszawiaków stawiało sobie wille. Budowlany sezon rozpoczynał się w marcu. Nie zniechęcała go odległość ani perspektywa kilkunastogodzinnej harówki. Chłopski chleb też do lekkich nie należy. Ale pierwsze zamówienie okazało się sporym zaskoczeniem. – Na kilkudziesięcioarowej gołej parceli miałem postawić rezydencję, której plan przypominał bardziej ambasadę niż jednorodzinny dom. Zgodził się za 22 tys. zł wyciągnąć mury od fundamentów po dach. Już po tygodniu wiedział, że inwestor wyżyłował go maksymalnie. Powinien żądać nie mniej niż 40 tys. zł, co i tak stanowiło dwie trzecie kwoty, którą chciałby np. majster z Warszawy. Ale bieda bywa złym doradcą. Od chwili podpisania pierwszej umowy rytm życia domu zaczęły dyktować godziny odjazdów i przyjazdów Komorniczaka. Prowadzenie gospodarstwa spadło na barki żony, Wiesławy, która i tak ma pełne ręce roboty, bo najstarsze z czwórki dzieci ma dopiero sześć lat. Bądkowo to kilkadziesiąt domostw leżących po obu stronach szosy łączącej Gąsocin z Ojrzeniem. Jeszcze dziesięć lat temu ranne i popołudniowe autobusy zatrzymujące się tu w drodze do Ciechanowa były zapchane ludźmi dojeżdżającymi do zakładów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2002, 2002

Kategorie: Reportaż