Panna młoda z szablą w dłoni

Panna młoda z szablą w dłoni

Moda na plenerowe wideofilmy z wesel

Na zdjęciu zachód słońca nad niewielkim stawem, przed nim, na pierwszym planie państwo młodzi – ona w welonie i białej sukni do ziemi, on w galowym mundurze oficerskim. W dłoniach trzymają szable, których ostrza krzyżują się – jak w pojedynku. – Co to jest? – pytam Roberta Panasewicza, z wykształcenia technika budowlanego, w zawodzie „wideofilmowanie” od dziesięciu lat.
– Jak to co? Fragment filmu ze ślubu. Pojechaliśmy w plener, był ładny zachód słońca, były szable, no to wyszła walka z szablami.
– Ale kto to wymyślił? – dopytuję się.
– Miało być coś w ruchu, z energią, no i scena sama się wymyśliła. Jak by była łódka, to by pływali łódką.
– Ale co to ma wyrażać? – nie ustaję w indagacjach.
– Jakbym miał się zastanawiać, co każda scena ma wyrażać, to miałbym kwadratową głowę – odpowiada cieszący się dużym wzięciem wśród przyszłych małżonków reżyser, operator, dźwiękowiec i montażysta filmów ze ślubów w jednej osobie.
– Klient chce, żeby było ładnie – mówi Andrzej Marculewicz, z wykształcenia elektromechanik, również od dziesięciu lat w branży. – Przychodzi, ogląda kasety z innych ślubów, a potem chce, żeby u niego było tak samo. Im młodsi klienci, tym bardziej chcieliby, żeby film z ich ślubu składał się głównie z teledysków.
Ale człowiek z kamerą wie, że odbiorcami filmu są nie tylko młodzi. Najuważniej będą go oglądać starsi członkowie rodziny, a szczególnie rodzice. Zdarza się przecież, że w rodzinie są jeszcze inne dzieci na wydaniu. Z myślą o przyszłych klientach trzeba wypośrodkować między oczekiwaniami. Dlatego każdy film składa się właściwie z tych samych elementów podstawowych. Musi w nim być: błogosławienie młodych, wyjazd do kościoła, uroczystości kościelne, przywitanie młodych w miejscu, gdzie odbywa się wesele, pierwsze sto lat, życzenia rodziców, pierwszy i ostatni taniec młodych, wspólna zabawa i krojenie tortu. Cała reszta jest wynikiem własnej inwencji człowieka z kamerą lub… wymagań konkurencji.

Nenufary na stawie

– Pierwsze wesela, kilkanaście lat temu, były proste – wspomina Marculewicz. – Kręciło się, ile się da, wyjmowało kasetę z kamery i inkasowało pieniądze. Dziś to nie do pomyślenia. Potrzebny jest prawdziwy film, triki montażowe, miksowanie ścieżek dźwiękowych, no i reżyseria poszczególnych scen. Kiedyś wystarczyło pokazać, jak było – teraz trzeba wymyślać nocne spacery po parku, tańce na ulicach, wypady nad jeziora. Ostatnio jeździłem specjalnie nad morze, gdzie młoda para była na wczasach, żeby sfilmować, jak całują się o zachodzie słońca.
Walc z „Nocy i dni”. Nenufary na stawie. Państwo młodzi całują się w parku. Kilka ujęć jesiennego parku. Ona wygląda zza drzewa. Kaczki na stawie. On niesie ją na barana. Gołębie na niebie. Głowy obojga pochylone nad iglastą gałązką – zbliżają do siebie usta. Pocałunek. On niesie ją na rękach po dziedzińcu barokowego pałacu. Zwolnione zdjęcia.
Bo „ma być jak na filmie”. I klienci, i wykonawcy wzorują się na scenach oglądanych w telewizji. – Częstym wzorcem są „Noce i dnie” – mówi Andrzej Marculewicz. – Na przykład, biegną do siebie po łące w zwolnionym tempie z wyciągniętymi rękami. Bardzo podoba się scena z nenufarami, ale jeszcze nikt nie zaryzykował wejścia do wody. Czasem kładziemy więc kwiaty nad samą wodą i z daleka wygląda, jakby rwali z jeziora.
Oprócz scen romantycznych elementem, który występuje w prawie każdym filmowym dziele, jest życiorys państwa młodych – najczęściej w postaci zbioru fotografii. Na zdjęciach widać to, co zwykle: maluchy na kocyku, dzieciaki w piaskownicy, młodzi ludzie na wycieczce lub zabawie – prawdziwą wartość „filmową” nadaje im dopiero sposób prezentacji.
Na ekranie pojawia się utrzymana w stylistyce lat 20. ubiegłego stulecia pocztówka z kwiatkami i napisem: „Młodej parze na szczęście”. Pocztówkę dzieli na dwie części rozsuwający się zamek błyskawiczny, który ujawnia ukryte pod spodem zdjęcie bobasa. Z główki bobasa wyskakuje wirujący kubek, który obracając się do widza dnem, pokazuje umieszczony na nim wizerunek dziecka w piaskownicy. Dziecko wiruje wokół swojej osi i z tego wiru wyłania się zdjęcie młodego człowieka. Przez jego podobiznę przelatuje animowany samolot i podobizna przeistacza się w inną. Na tej innej pojawia się „animowany miecz” i swoim ostrzem jak gumką wyciera jedną twarz, żeby zastąpić ją kolejną.
To wszystko dzieje się w ciągu kilkunastu sekund, a cała sekwencja życiorysu państwa młodych trwa nawet kilka minut. Oglądamy jeszcze na wybuchające ze zdjęcia płomienie, zdjęcie przysłaniane czerwonym sercem (najpierw wyłaniającym się ze środka ekranu, a potem zbiegającym do środka), lupę, listek, dziurę w desce i kilkanaście innych kurtynek. Wszystko to miga przed oczyma, uniemożliwiając przyjrzenie się twarzom i sylwetkom bohaterów. Podkład muzyczny pod całą sekwencję stanowi powolna i melancholijna w nastroju pieśń nagrana i wykonana po amatorsku przez kogoś, kto na początku utworu przedstawia się jako przyjaciel pana młodego.

Kubek z głowy

Tak zaczyna się jeden ze ślubnych filmów wysoko oceniony zarówno przez jego wykonawcę, jak i odbiorców. Im więcej „efektów” w postaci na ogół dość tandetnie wykonanej grafiki komputerowej, tym bardziej się podoba. Realizatorowi z kolei ułatwia ona montaż -„kubek z głowy” pozwala połączyć wszystko ze wszystkim.
Pan młody w towarzystwie drużby wchodzi po schodach, zmierzając do mieszkania panny młodej, na ich obraz nagle zostaje nałożona maska zamkowego okienka, przez które obserwujemy wchodzących. Potem kamera podnosi się po zamkowym murze, wprowadzając oglądającego na szczyt wieży, stojąca tam armatka strzela, a z rozbłysku wyłania się twarz panny młodej zatrzymana w kadrze. Twarz ożywa i już jesteśmy w pokoju narzeczonej. Tło muzyczne stanowi sentymentalny przebój lat 70. „When a man loves a woman”.
– Muzykę dobieram sam – mówi Marek Romanowski, na co dzień współpracownik lokalnej telewizji. – Na ogół u wszystkich powtarza się ta sama: „Ktoś mnie pokochał” Skaldów, „Będziesz moją damą” Grechuty, „Czekam na tę wielką chwilę” Krajewskiego, no i walc z „Nocy i dni”.
Ale bywają i mniej banalne pomysły. W jednym z filmów kolaż całkiem zabawnych migawek z weselnego przyjęcia zmontowany został pod muzykę z czołówki serialu „Stawka większa niż życie”, w innym – wejściu młodej pary do kościoła towarzyszył motyw z „Wakacji z duchami”. W jednym, przynajmniej dwugodzinnym filmie wykorzystanych bywa nawet kilkanaście utworów muzycznych, nie licząc tych, które orkiestra gra na weselu.
Tylko kilka scen nagrywanych ma jednocześnie dźwięk i obraz. Najczęściej ze względu na ich niepowtarzalny charakter – chociaż, czego się nie robi, żeby dobrze zaprezentować się przyszłym widzom! Obecność kamery, świadomość, że będą to oglądać dziesiątki oczu, powoduje, że najbardziej osobiste sceny – jak błogosławieństwo udzielane młodym przez rodziców – stają się jedną z wielu sekwencji, w której grają wszyscy uczestnicy uroczystości pod kierunkiem reżysera-kamerzysty. – Tekst radzę zapisać na kartce umieszczonej z tyłu świętego obrazka, którym będą błogosławić. Tak jest najwygodniej, wystarczy przeczytać, a z daleka nie będzie widać – ujawnia mi tajniki swej kuchni Andrzej Marculewicz.

Jak ożywić kazanie?

Film ma być nie tylko pogodny, ale przede wszystkim żywy i tu największym wyzwaniem staje się dla jego twórców to, co dzieje się w kościele. Jak bowiem żywo i barwnie pokazać statyczną i długą uroczystość? Standardowa długość sekwencji kościelnej w trzygodzinnym filmie to 20-25 minut, przy czym znaczną część stanowi uroczyste wejście oraz wyjście młodej pary. To wszystko, na co stać operatora wyposażonego w jedną kamerę, mikrofon i niewielką ilość światła. Na jednym z oglądanych przeze mnie ślubnych obrazów, kiedy rodzinie zależało na zarejestrowaniu całego kazania księdza, realizator dwoił się i troił na montażu, żeby jakoś obrazkami „przykryć” kilkunastominutową przemowę. W efekcie oglądaliśmy pana młodego poważnego, zaraz potem uśmiechniętego (zupełnie niezależnie od treści kazania), gości w ławkach od dołu, z góry i z boku, ni stąd, ni zowąd pojawiające się świece na ołtarzu i kwiaty panny młodej.
Kościół przysparza też innych trudności autorom filmów. Od kilku lat wstęp do niego mają tylko posiadacze wydanych przez kurię zaświadczeń o ukończeniu specjalnego kursu „z podstaw zachowania w domu bożym”, jak określają to księża, którym kamerzyści swoim natręctwem przeszkadzali w wykonywaniu obowiązków duchownych. Problemem bywa też samo ustawienie księdza, żeby nie zasłaniał np. momentu wiązania dłoni stułą czy nakładania obrączek. – Księża bywają złośliwi – mówi Marek Romanowski. – Jeden nie chciał mnie wpuścić do kościoła, bo bez garnituru i krawata na ślub przyszedłem. Potem zapalił światło tylko nad ołtarzem, więc z tyłu, w tle, miałem w kamerze czarną dziurę.
Inaczej dzieje się, kiedy ksiądz jest „swój”, z rodziny albo kiedy ślub odbywa się w cerkwi. W pierwszym przypadku zdarza się księdzu powtórzyć jakiś gest na życzenie operatora dla lepszego ujęcia lub zrobić przerwę, gdy kamera się zatnie. W drugim – duchowni prawosławni nie czynią na ogół problemów z dodatkowym oświetleniem i pozwalają operatorom swobodnie poruszać się po cerkwi.
Ale najwięcej problemów stwarzają kamerzyście własne niedostatki warsztatowe. Scena przedstawia powitanie państwa młodych chlebem i solą (oraz kieliszkiem wódki) przez rodziców po przyjeździe z kościoła. W przedsionku restauracji, w której odbędzie się wesele, po lewej stronie kadru stoją rodzice z tacą, po prawej nowożeńcy. Niestety, między nimi – dokładnie na środku kadru – widnieje napis: „Okrycia bez numerka wydawane nie będą”, zdobiący restauracyjną szatnię. W dodatku, ponieważ w sali bankietowej gra już orkiestra, słowa uroczystego powitania dochodzą do widza zmieszane ze słowami piosenki o białym misiu, wykonywanej przez weselnych grajków.

Tylko do drugiej w nocy

– Stoły trzeba filmować na początku, kiedy wyglądają czysto i porządnie. Ludzi jedzących raczej unikać, bo nie zawsze wygląda to apetycznie. Uważać ze światłem, bo czasem można usłyszeć od podpitego gościa: „Zgaś, ch… tę lampę”. A w ogóle nie filmować dłużej niż do pierwszej, drugiej w nocy, bo to, co się potem sfilmuje i tak nie nadaje się do wykorzystania.
Sala weselna to – jak zgodnie utrzymują operatorzy – najłatwiejszy etap ich pracy. Zwykle dzieje się tam tyle, że zawsze zdąży się coś nakręcić, byle tylko nie pominąć najważniejszych momentów, które wszyscy operatorzy już znają na pamięć („Sto lat”, „Gorzka wódka”, wspomniane już: życzenia, pierwszy i ostatni taniec młodych, oczepiny i krojenie weselnego tortu). Na ekranie wszystko będzie przeplatane tańcami i migawkami scen przy stole. Ale zgodnie z oczekiwaniami klienta muszą się znaleźć również sceny plenerowe, ilustrujące uczucie łączące bohaterów wieczoru.
– Mówię im: idźcie, trzymajcie się za ręce, spojrzyjcie sobie czasem głęboko w oczy, zatrzymajcie się na delikatny pocałunek, no i rozmawiajcie. A oni idą sztywno jak sparaliżowani – żali się Andrzej Marculewicz. – Jak widzę, że niczego z nich nie wycisnę, to idziemy do parku karmić łabędzie. Ptaki zawsze jakoś zagrają.
W każdym mieście jest takie miejsce, gdzie operatorzy i fotografowie przyprowadzają swoje pary na obowiązkową sesję zdjęciową. Najczęściej jakiś pałac, park i staw z fontanną. W sobotni, letni wieczór zdarza się, że spotyka się tam kilkadziesiąt ślubnych par i trzeba uważać, żeby nie sfilmować obcej. Nie każdy ma takie szczęście jak Robert Panasewicz z szablami, dzięki którym sytuacja sama się ułożyła. Większość musi wymyślać na miejscu.
Z powierzchni stawu wynurza się duże czerwone serce (animowane), śpiewa Enrique Iglesias, serce pęka, zza niego wyłaniają się państwo młodzi nad stawem, przelot gołębi po niebie, państwo młodzi na tle fontanny, za chwilę po drugiej stronie filmowani przez strugi wody. Po animowanym stawie płyną animowane łabędzie, obłoki na niebie, państwo młodzi całują się na tle fontanny w zwolnionym tempie.
– Taka sekwencja – twierdzą moi rozmówcy – wstawiona na przykład w środek weselnego tańca nowożeńców, nada mu nowe, głębokie treści. A poza tym urozmaici monotonię, bo ileż w końcu można przyglądać się tańczącej parze.
Ślubny film kończył się kiedyś podziękowaniami składanymi przez młodych rodzicom i weselnym gościom. Od kiedy zaczęły być modne sceny plenerowe, raczej kończy się nocnym tańcem na pustej ulicy, po którym bohaterowie odchodzą w czerń nocy, machając na pożegnanie. Takie ujęcia wymagają niekiedy sporego samozaparcia od nowożeńców – widziałem film, który kończył się tańcem na ośnieżonym rondzie filmowanym z okrążającego go samochodu.

Kciuk w górę

Rzadziej praktykowaną formą zakończenia weselnego filmu jest noc poślubna. Pan młody wnosi na rękach wybrankę do sypialni. Ona, leżąc na łożu w ślubnej sukni, przyzywa go gestem. On zbliża się do niej (kompletnie ubrany). Ona podaje mu wyjętą ze stanika różę (względnie wyjęty spod podwiązki cukierek). Wyciemnienie. Otwierają się drzwi sypialni. On wychodzi z nagim torsem (filmowany od pasa w górę), podnosi w górę kciuk w znaczącym geście. Koniec filmu.
Istnieją i inne wersje takiego zakończenia. Najbardziej jednoznaczna przedstawiała wystające spod kołdry stopy w charakterystycznym układzie, a kończyła się panoramą po rozrzuconych wokół łóżka częściach garderoby i bielizny. Znacznie bardziej nasycone erotyką bywają sceny ubierania przed ślubem. Tutaj panny młode pozwalają na prezentację podwiązek, zbliżenia staników i różnych momentów wdziewania ślubnego stroju. Jednemu z operatorów zdarzyła się nawet narzeczona, która weszła przed kamerę tylko w dolnej części kostiumu kąpielowego. Zrezygnowała z tego ujęcia dopiero, słysząc jego uwagę: „Ja mogę kręcić, ale nie wiem, czy rodzina będzie zadowolona, jak to zobaczy”.
Kamerzyści najlepiej wiedzą, co spodoba się odbiorcom. W końcu żyją z zaspokajania ich upodobań.

 

 

Wydanie: 2001, 43/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy