Czołem, pani lotnik

Czołem, pani lotnik

Nie wróżono im karier lotniczych, raczej szybkie zamążpójście

Standard jest zwykle następujący: fascynacja powieściami Meissnera, żmudne ślęczenie nad pierwszymi modelami papierowych latawców i plastikowych samolotów, profesjonalna modelarnia, wreszcie wymarzone, choć obecnie bardzo drogie szkolenie szybowcowe i samolotowe w aeroklubie. Pierwszy samodzielny lot: cisza w radiu, nikt nie podpowiada czynności do wykonania, „laszowanie” – najwyższa nagroda za ten wyczyn. Mrzonka, marzenie, plan: latać, choćby na. drzwiach od hangaru.
Nina Parafianowicz była już po badaniach i egzaminach, a mimo to strasznie się bała rozmowy kwalifikacyjnej. Miała przekonująco wytłumaczyć członkom komisji, dlaczego wybiera lotnictwo.
– Odpowiedź miałam wkutą, podpartą znajomością historii światowego i polskiego lotnictwa, ale w nerwach wszystko mi się pomieszało. Więc wygarnęłam z grubej rury: że weszliśmy do NATO, a rząd, zgodnie z kryteriami Sojuszu, kazał szkolić kobiety. I jeszcze górnolotnie o Irenie Karpik-Sosnowskiej i jej siostrze, Wirginii, pierwszych pilotkach w powojennym lotnictwie polskim. Wyrecytowałam życiorysy Zofii Dziewiszewskiej i Bronisławy Kamińskiej, przyjętych do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie w 1949 roku. Obie były potem znanymi i cenionymi instruktorkami pilotażu…
Z sali wyszła mokra jak mysz, ale popis został jakoś doceniony, skoro znalazła swoje nazwisko na liście przyjętych.
– Osiem miesięcy studiowałam w Wyższej Szkole Oficerskiej we Wrocławiu, ale porzuciłam wozy pancerne dla lotnictwa – mówi Joanna Krząstek. – To moja miłość i pasja.
– Tegoroczną listę przyjętych do dęblińskiej Szkoły Orląt poznaliśmy późnym popołudniem – wspomina Magdalena Flis z rocznika „zerowego”. – Nie wytrzymałam napięcia i gdy zgodnie z alfabetem, moje nazwisko wyczytano jako pierwsze z ośmiu przyjętych, po prostu się rozbeczałam.
Za moment Wiola całowała Anię, Joaśka z Elką śpiewały „Marsz lotników”, Agnieszka nie mogła się ruszyć, ani wydobyć głosu, Kasia pobiegła jak szalona przed siebie, tylko Marta zachowała zimną krew i apelowała o spokój i… żołnierską dyscyplinę.

Kategoria ZIA

– Jeszcze w 1999 roku to był szok dla większości zawodowych żołnierzy – mówi major Bolesław Hadryś. – Panny Lambertówna i Grabowska zapłaciły frycowe za przyjęcie do naszej szkoły…
– Nie wróżono im karier lotniczych, raczej szybkie zamążpójście. Teraz jednak – dodaje podpułkownik Waldemar Głodek – pań w mundurach jest z każdym rokiem więcej. Dla naszych chłopaków widok koleżanki zdającej z nimi egzamin jest czymś najzupełniej normalnym.
Katarzyna Lambert, studentka II roku Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie, marzyła, by zostać żołnierzem: – Chodziłam na strzelnicę, w liceum nie opuściłam żadnego obozu przysposobienia obronnego. Wszyscy mi radzili, żebym wybiła sobie z głowy myśl o założeniu munduru. Nadzieję przyniosło dopiero przystąpienie Polski do NATO. Któregoś dnia zadzwoniłam do działu rekrutacji Szkoły Orląt; raz, potem drugi, trzeci. Odesłano mnie po informację do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Lublinie, gdzie dopytałam się o termin badań lekarskich. Dostałam kategorię ZIA, pozwalającą latać samolotami odrzutowymi. Potem były kolejne badania w Warszawie i egzaminy na trzy – do wyboru – kierunki studiów: pilota samolotów, śmigłowców, nawigatora naprowadzania.
Do egzaminu wstępnego dopuszczono po badaniach 182 osoby z prawie 1000 kandydatów z całej Polski, w tym sześć dziewcząt. – Ostatnie sito – wspomina Katarzyna – było najgęstsze; tylko ja zostałam przyjęta. I tak 24 sierpnia 1999 roku zakończył się cywilny okres mojego życia – założyłam mundur, dostałam broń.
O Annie Krajewskiej złośliwi mówią, że dostała się na uczelnię ze względu na… nazwisko. – To prawda, że mój ojciec jest dyrektorem Liceum Lotniczego w Dęblinie, tzw. Szkoły Orlików, ale – jak ciągle powtarza – był i pozostanie tradycjonalistą oraz zwolennikiem wychowania i wyboru zawodu według predyspozycji płci.
Odkąd pamięta, fascynowało ją tutejsze lotnisko, startujące i lądujące samoloty, ich budowa. W liceum zbierała wszystkie numery „Skrzydlatej Polski”, „Lotnictwa” i „Lotnictwa Wojskowego”, czytała literaturę fachową (było jej sporo w domowej bibliotece). Kiedy przyszła pora na ostateczną decyzję, ojciec powiedział: – To twoje życie, ale jeszcze raz się zastanów!
– Egzaminy przedmiotowe poszły mi dobrze, trudniej było ze sprawnościowymi, prowadzonymi zgodnie z wytycznymi NATO: biegami, pompkami, tzw. brzuszkami. Potem testy wydolnościowe, na przykład próba Baraniego. Siedzisz na krześle, które obraca się najpierw bardzo długo w prawą stronę, a po sprawdzeniu reakcji błędnika, równie długo w lewą.
Najmilej wspomina egzamin praktyczny: wsiadła do kabiny Orlika i latała, podziwiając granatowe koryto Wisły, szachownicę pól i lasów. Słowo „latała” trzeba wziąć w cudzysłów, bo przecież samolot nie oderwał się od ziemi, a mocne wrażenia zawdzięczała symulatorowi.
– Gdy dowiedziałam się, że wraz z dziewięcioma koleżankami zostałam przyjęta, skakałam z radości, mimo że werdykt lekarski uniemożliwił mi latanie na samolotach odrzutowych. Pokochałam śmigłowce.

Wycieczka krajoznawcza

Najtrudniejsze jest przetrwanie obozu szkolenia przygotowawczego, popularnie zwanego „unitarką”. To, co dowódcy kompanii eufemistycznie nazywali cyklem wycieczek turystycznych i nauką piosenek żołnierskich, oznacza wiele godzin nieprzerwanej musztry, szkolenia strzeleckiego, nauki topografii, taktyki walki, obrony przeciwchemicznej, regulaminów wojskowych, podstaw dowodzenia, pedagogiki wojskowej, wychowania fizycznego, dla adeptek lotnictwa skoków spadochronowych i – najgorsze dla wszystkich – nocne alarmy.
– To kilka tygodni, ale długich niczym miesiące – wspomina Anna Balcer, babski rodzynek w 35-osobowym 3. plutonie. – To nie było wojsko pokazywane w telewizji: kolorowe, rozśpiewane, ubrane w galowe mundury. Dzień na „unitarce” zaczynał się o 5.30, zapowiadana wycieczka krajoznawcza okazywała się kilkunastokilometrowym marszem przez lasy lub bezdroża, w trakcie którego komendy „Padnij! Powstań!” padały w odstępie kilku sekund. Ciążył wypełniony ekwipunkiem, 20-kilogramowy plecak, „kałach” zaczepiał o krzaki i opóźniał bieg, nie umiały oddychać w masce przeciwgazowej. Gdyby nie koledzy, chyba nie dałyby rady.
– W domu mnie uczono, że słabszemu trzeba pomagać – kwituje słowa wdzięczności Michał Kuśmierczyk. – Anka miała za ciasną maskę, dlatego nie dawała rady – uściśla Łukasz Marcinkowski. – Do taplania się w błocie jest za delikatna, ale strzela najlepiej z nas wszystkich – rzeczowo konstatuje Grzegorz Flis, zaś dowódca kompanii dorzuca ze śmiechem: – Podczas przysięgi i immatrykulacji Ania najładniej i najgłośniej śpiewała „Pieśń rycerską” i „Marsz lotników”.

Wykonaj zadanie

W dzień lotny na zbiórce meldują się podchorążowie oraz cały personel instruktorski i techniczny. Za nimi uszykowane w rzędzie Iskry, przejrzane wcześniej przez mechaników, dają gwarancję pełnego i bezpiecznego wykonania zadania. Kierownik lotów składa zastępcy dowódcy meldunek o gotowości do ich wykonania. Meteo omawia warunki atmosferyczne, piloci nanoszą na celuloid ustalone znaki rozpoznawcze i sygnały. Jeszcze tylko przypomnienie przepisów, ustalenie czasu i… do maszyn! Gorący czas dla mechaników: uruchamianie silników i ostatnia kontrola przedstartowa działania lotek oraz sterów. Instruktorzy z podchorążymi zajmują miejsca w kabinach, a za chwilę rozlega się wizg turbin wchodzących na obroty. Kołują na start. Wznoszenie do wysokości 500 metrów trwa kilkanaście sekund, w pierwszy zakręt samoloty wchodzą dokładnie nad dworcem kolejowym w Dęblinie. Każdy pilot doskonale zna zadanie, które ma wykonać: lot po kręgu, do strefy lub po trasie.
Zmieniające się pokolenia młodzieży w dęblińskiej szkole zawsze cechowała fascynacja stalowym mundurem (skrojonym notabene na wzór noszonych przez Polaków z czasów bitwy o Anglię) i podniebną przygodą. Tak jest również i teraz, mimo że zmianie uległy kanony lotniczej sztuki, sprzęt szkoleniowy i założenia doktryny militarnej Rzeczpospolitej. – Dęblińskie „gniazdo” z powietrza zawsze wygląda imponująco – mówią piloci. – A człowiek czuje się orłem.

Żabka rektora

Generał Zenon Smutniak, który rok temu wygrał konkurs na rektora-komendanta Szkoły Orląt, miał na głowie dostosowanie polskiego szkolenia lotniczego do struktur NATO. Wiedział, oczywiście, że „na stanie” szkoły jest 16 uczennic, żadnej jednak nie znał osobiście. Któregoś dnia, przeglądając lokalną prasę, wpadł mu w oko tytuł artykułu „Zmierzyć się z ryzykiem” i zaczął go czytać. Był to obszerny wywiad z Katarzyną Lambert, pierwszą kobietą półwiecza, przyjętą na studia w uczelni, której on jest rektorem.
Nazajutrz, w chwilę po przyjściu do pracy, zażądał teczek z aktami danych personalnych. Już pierwsza była ciekawa; dziewczyna pisała w ankiecie, że ćwiczy karate. Smutniak niegdyś też uprawiał ów sport, więc przyjął dziewczynę jako pierwszą. Z Pauliną Szkudlarz pogadał o egzaminach i wynikach w szkoleniu, z Edytą Grabowską o hobby (informatyka i jazda konna) i o chłopaku (ma na imię Robert), Joannę Erbetowską pytał, dlaczego wybrała karierę pilota samolotu odrzutowego.
Odpowiadały tak płynnie, jakby przez kilka dni przygotowywały się do tego „egzaminu”, więc rektor się uparł, że ostatnią zagnie. – Żabko – powiedział do niej pieszczotliwie – a ile ty pompek zrobisz?
– Teraz? Tutaj?
– No, tutaj.
– 50! Pokazać?
Dziewczyna kładzie się na dywanie, komendant głośno odlicza. Jest 50, oddech równiutki, tylko policzki lekko zaróżowione z emocji.
– W tym roku szkolnym 20 dziewcząt studiuje w szkole oficerskiej, cztery uczy się w dwuletniej Szkole Chorążych Lotnictwa – mówi rektor Smutniak. – Teraz, gdy je poznałem, wcale się nie dziwię, że na egzaminach wykosiły chłopaków. Mają po kolei poukładane w głowach i imponującą, jak na słabą płeć, siłę fizyczną. Naprawdę są bardzo dobre. Tworzą sporą, bo 24-osobową grupę, więc potrafią bronić swoich interesów, nie pozwalają się tłamsić, ani – na ile służba na to pozwala – pozbawić kobiecości. I chłopaków czasem zawstydzają, łagodząc obyczaje.


Przypinanie skrzydeł
Wyższa Szkoła Oficerska Sił Powietrznych, Szkoła Orląt, jest najstarszą i obecnie jedyną polską uczelnią, kształcącą personel latający na różnych typach samolotów oraz oficerów personelu naziemnego dla potrzeb wojskowego lotnictwa.
Została utworzona w 1925 roku jako Oficerska Szkoła Lotnictwa w Grudziądzu, niebawem jednak przeniesiono ją do Dęblina. Pierwsza promocja oficerska odbyła się tu 15 sierpnia 1928 roku, do wybuchu wojny było ich 13. Wyszkolenie lotnicze otrzymało 973 absolwentów, w tym 707 obserwatorów i 266 pilotów. II wojna światowa przerwała funkcjonowanie szkoły, ale nie składanie egzaminów. Zdawali je polscy piloci na Wschodzie i Zachodzie, pod niebem Polski, Francji, Wielkiej Brytanii, Afryki.
W 1945 r. powołano kontynuatorkę Szkoły Orląt – Wojskową Szkołę Pilotów, przemianowaną w dwa lata później na Oficerską Szkołę Lotniczą, zaś w r. 1968 – Wyższą Oficerską Szkołę Lotniczą, kształcącą pilotów, nawigatorów i oficerów sztabu dla potrzeb lotnictwa wojskowego. Jej słuchacze po ukończeniu nauki otrzymywali tytuł inżyniera. W roku 1994 na jej bazie powstała Wyższa Szkoła Oficerska Sił Powietrznych nawiązująca – w procesie wychowania – do chlubnych tradycji polskiego lotnictwa wojskowego, zaś w zakresie szkolenia korzystająca z najnowocześniejszych wzorów i programów, we współpracy z zagranicznymi uczelniami lotniczymi: Akademią Sił Powietrznych USA, Królewską Akademią Lotniczą Wielkiej Brytanii, Akademiami Lotniczymi Szwecji i Francji, Oficerską Szkołą Lotniczą Luftwaffe i in.
By sprostać standardom NATO, rozszerzono zakres nauki języka angielskiego, kształcenia informatycznego, wprowadzono nowe przedmioty, np. współczesne bezpieczeństwo międzynarodowe, standaryzację i normalizację wojskową, medycynę lotniczą.
Dęblińska uczelnia co roku przeżywa oblężenie kandydatów; w tym roku do wojskowych komend uzupełnień zgłosiło się ich ponad 1200. – Prawie 1000 osób po przejściu specjalistycznych badań lekarskich musiało zrezygnować z ubiegania się o indeks. Do egzaminów wstępnych na pierwszy rok studiów do WSOSP przystąpiło 200 osób, w tym 30 dziewcząt. Miejsc było tylko 80.


Wysokie progi

Kandydat na studia w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie musi mieć maturę i nie więcej niż 23 lata. Najpierw składa dokumenty w odpowiedniej wojewódzkiej komendzie uzupełnień, skąd dostaje skierowanie do rejonowej komisji lekarskiej. Jeśli pomyślnie przejdzie badania podstawowe, jedzie na badania specjalistyczne do Dęblina, a następnie do Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie. Gdy wypadną pomyślnie, w lipcu przystępuje do egzaminów testowych z matematyki połączonej z fizyką i języka obcego. Zalicza też test sprawnościowy, m.in. z biegów na różnych dystansach, pływania, podciągania na drążku i in.
Limit przyjęć określa Ministerstwo Obrony Narodowej. Czteroletnie studia są bezpłatne. Zakwaterowanie i wyżywienie gwarantuje wojsko. Absolwent WSOSP legitymuje się stopniem podporucznika pilota i tytułem inżyniera.
W USA kobiety stanowią ok. 12% liczby żołnierzy, na Węgrzech 11%, w Kanadzie 9%, w Wielkiej Brytanii i Czechach 7%, a Polsce poniżej 0,5%. Badania CBOS mówią, że zdecydowana większość naszych rodaków, aż 80%, akceptuje pełnienie przez kobiety służby w wojsku.

 

Wydanie: 2001, 41/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy