Wpisy od Krzysztof Potaczała

Powrót na stronę główną
Reportaż

PGR był jak rodzina

Razem pracowano, razem się bawiono, razem pito. Co najwyżej baba na babę nawrzeszczała, chłopy dały sobie po pysku, a nazajutrz nikt o tym nie pamiętał Bieszczadzcy chłopi pojechali na wycieczkę do stolicy. Wieczorem poszli do teatru, lecz jeden po drodze się zawieruszył. Gdy biletowa wprowadzała spóźnialskiego, na scenie padły słowa ze sztuki: – Skąd przybywasz, wędrowcze? – PGR Serednica! – odpowiedział dumnie chłop. Dowcip to, a może prawda, ale pegeerowskie eskapady do największych miast były wpisane w coroczny grafik. Ludziom należał się odpoczynek, zmiana klimatu i otoczenia, łyk smakowitej kultury z najwyższej półki. Przez te kilka dni poza wsią, mawiano, krowy i świnie przecież nie wyzdychają, mamy dosyć zastępczych rąk, by oporządzić inwentarz – wyrzucić gnój, wymienić słomę, podsypać karmę. PGR był jak rodzina: razem pracowano, razem się bawiono, razem pito. Waśnie? Jak wszędzie, bo taka już ludzka natura, ale co najwyżej baba na babę nawrzeszczała, chłopy dały sobie po pysku, a nazajutrz nikt o tym nie pamiętał. Bo jakże żyć obok siebie i ze sobą, a udawać niemego i ślepego? PGR dawał jeść, ogrzewał, ubierał, przydzielał. Pozwalał nawet co nieco uszczknąć ponad to, co się należało, przymykając życzliwie oko

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Książki

Z namiotem na Bieszczady

Jacy oni biedni, mizerni, to chyba przymusowe – tak miejscowi przywitali pierwszych studentów z Warszawy, którzy pojawili się w 1955 r. Gdy z pociągu na stacji w Zagórzu wysiadła grupa objuczonych tobołami młodzieńców, ich widok wzbudził współczucie miejscowych kobiet. „Jacy oni biedni, mizerni, to chyba przymusowe” – szeptały. Takim nieoczekiwanym powitaniem w czerwcu 1955 r. zaczął się pierwszy po wojnie turnus turystyczny, dający początek studenckim akcjom letnim w Bieszczadach. Pałatka, koc, siekiera, manierka – całe wyposażenie turysty pioniera. – Niewiele potrzebowaliśmy do szczęścia, wystarczało, że możemy iść przed siebie i cieszyć się przestrzenią – przyznają ówcześni zdobywcy gór. Wieczorem rozbijali obóz na polanie, rozpalali ognisko, w kociołku warzyli strawę i kładli się spać pod płachtą rozpiętą na paru kołkach. (…) Ćwierć tony na plecach W Zagórzu, nad brzegiem Osławy, stała stodoła. To w niej za pozwoleniem gospodarza rozlokowała się główna baza letnich turnusów. Tu zjeżdżali się ich uczestnicy, stąd brano sprzęt, jeszcze raz pochylano się nad mapami, by „przegadać” trasy. Po nocy spędzonej na sianie robiono zakupy w geesowskim sklepie i jedzono obiad w zagórskiej knajpie, gdzie zyskiwano ostatnią szansę zaopatrzenia się w łyżkę i widelec (do zwrotu przy następnej okazji).

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Suche wzgórza nad Soliną

Miejscowi kopią nowe studnie, a turyści szukają na dnie zalewu śladów dawnych wsi Drugi rok z rzędu pod koniec lata wysychają zatoki Zalewu Solińskiego – największego sztucznego zbiornika w Polsce. Łódki i motorówki leżą w mule niczym porzucone wraki, w wypożyczalniach sprzętu pływającego załamują ręce, a gospodarze muszą kopać nowe studnie.Lato było w Bieszczadach bardziej upalne niż to w 2011 r. W sierpniu wreszcie niebo się otworzyło i przez tydzień lało bez przerwy, lecz i tak niemal wszystkie zatoki w miejscowościach nad jeziorem zamieniły się w błotnisto-piaszczyste plaże. Gdzieniegdzie, ku uciesze turystów, woda odsłoniła pozostałości dawnych wsi. Żadne tam cuda, ledwie resztki fundamentów, ale zawsze coś.W zeszłym roku o tej samej porze, a nawet jeszcze w październiku, poziom wody w Zalewie Solińskim był niższy aż o 8 m od uznawanego za normalny. Iwona Hawliczek z elektrowni w Solinie, podlegającej Polskiej Grupie Energetycznej Energia Odnawialna SA, tłumaczyła wówczas, że tak niski stan wody nie jest niepokojący, a żeby mówić o problemie, woda musiałaby opaść o kolejne 6-8 m. W tym roku Iwona Hawliczek już w powyższej kwestii się nie wypowiedziała, gdyż, jak nadmieniła, zgodnie z zarządzeniem przełożonych w Warszawie nikt w solińskim oddziale PGE Energia Odnawialna nie może udzielać informacji mediom*. Suchą

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Książki

Aktorski najazd

W Bieszczadach długo kulturą był poker, potem telewizor,aż wreszcie zaczęły tu przyjeżdżać ekipy filmowe W latach 50. i jeszcze nawet 60., kiedy w wielu osadach i wsiach z braku prądu panowały egipskie ciemności, nikomu nawet nie przychodziło do głowy, żeby pracującym tu ludziom zapewnić dostęp do choćby elementarnej kultury. Owszem, gdzieniegdzie dochodziły gazety, czasem nawet pojawiła się nyska z nie pierwszej nowości książkami, robiąca za objazdową bibliotekę – ale na tym koniec. (…)Życie kulturalne w leśnych bazach opierało się przeważnie na rżnięciu w karty, jeśli ten sposób spędzania wolnego czasu można nazwać kulturalnym. (…) Dla innych kulturą było już to, że mogli posłuchać piosenek z tranzystora (…). Dopiero pod koniec szóstej dekady ubiegłego wieku, kiedy Bieszczady już świeciły światłem elektrycznym, a nie świeczką i lampą naftową, zaczęło się w kulturze co nieco zmieniać. Na przykład dyrekcja Zarządu Budownictwa Leśnego zadbała o to, by w każdej terenowej jednostce znalazł się telewizor. (…) DKF dla robotnika W książce „Pionierzy budownictwa leśnego w Bieszczadach” Tadeusz Gołębiowski poświęca dostępowi robotników do kultury zaledwie akapit, nadmieniając, że świetlice funkcjonują w dziewięciu hotelach robotniczych, że są dobrze wyposażone i dają wytchnienie ciężko pracującym ludziom. Podkreśla też, że organizowane

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Król puszczy do odstrzału

W Bieszczadach trzeba zlikwidować 25 chronionych żubrów. Stado z Nadleśnictwa Stuposiany cierpi na gruźlicę Żubr (Bison bonasus) – największy europejski dziko żyjący ssak. W Polsce pod ochroną. Masa samców może dochodzić nawet do 900 kg, samice osiągają wagę do 650 kg. Dorosły osobnik może zjeść dziennie nawet 30 kg pożywienia. Żubry odżywiają się przede wszystkim roślinami zielnymi i trawami. Przez większą część roku przebywają w stadach liczących od kilku do kilkudziesięciu sztuk. Obecnie na świecie żyje zaledwie ok. 3 tys. żubrów, z czego w Polsce na wolności niemal tysiąc. Najwięcej w Puszczy Białowieskiej, następne pod względem wielkości są populacje w Bieszczadach, Puszczy Knyszyńskiej, Boreckiej i Niepołomickiej, a także w lasach pilskich (tzw. stado zachodniopomorskie). W niewoli żyje ok. 160 żubrów. Krzysztof Potaczała W ciągu ostatnich dwóch lat w Bieszczadach padło na gruźlicę 11 żubrów, niemal wszystkie w Nadleśnictwie Stuposiany. Graniczy ono z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym, w którym spośród kilkunastu żubrów zdechł dotąd jeden, oraz z Ukrainą. – Prawdopodobieństwo, że chore osobniki przejdą na sąsiednie tereny, jest bardzo wysokie, tym bardziej że choroba trawi głównie krowy, a osamotnione byki wędrują w poszukiwaniu samic – tłumaczy Jan Mazur, nadleśniczy ze Stuposian.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Awantura pod pomnikiem

Miało być polsko-ukraińskie pojednanie, a wyszła… W sobotę 31 marca przed pomnikiem gen. Karola Świerczewskiego w bieszczadzkich Jabłonkach starli się jego zwolennicy i przeciwnicy. Nikt fizycznie nie ucierpiał, ale musiała interweniować policja. Jak co roku śmierć generała, który 28 marca 1947 r. pod Jabłonkami został zabity przez UPA, uczcili m.in. weterani, część mieszkańców Bieszczadów i posłowie SLD. W tym roku przypadła 65. rocznica, toteż uroczystości miały być większe niż zwykle. Dotąd ograniczano się do przypomnienia życiorysu „Waltera” i złożenia kwiatów pod pomnikiem; teraz miała się odbyć także słowna rekonstrukcja potyczki polskich żołnierzy z banderowcami. Pogoda nie dopisała – było zimno i wietrznie, padał śnieg z deszczem, ale nikt nie marzł. Kiedy z autobusów wysiadła stuosobowa grupa osób chcących uczcić pamięć generała i innych poległych żołnierzy, „przywitali” ją młodzi ludzie, krzycząc: „Precz z komuną!”. Na sporych transparentach wymalowali hasła: „Generał Walter – pijak i morderca”, „Precz z gloryfikacją komunizmu”. – Już wtedy wiedziałem, że to się dobrze nie skończy – mówi chcący zachować anonimowość świadek tych wydarzeń. – Atmosfera gęstniała z minuty na minutę. Wielu starszych ludzi, weteranów wojennych, było oburzonych zachowaniem młodzieńców. Wdali się z nimi w utarczki

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Eeee, co tam minus 30

Ludziom w Stuposianach żadne mrozy niestraszne W bieszczadzkich Stuposianach, nazywanych podkarpackim biegunem zimna, ludzie czasami mają dość. Nie, nie zimy, lecz dziennikarzy. Telefony, kamery, dyktafony… Pytania: Jak tu wytrzymujecie, czy sklep czynny, czy szkoła działa? I tym podobne. – A u nas 30 na minusie w każdą zimę po kilka razy, czasem przez cały tydzień. I wszystko gra – mówią mieszkańcy. Znowu o nas głośno No, gdyby temperatura spadła do minus 37 stopni, jak w 1996 r., to już byłoby małe zmartwienie. Przy takiej lodowicy trudno pracować na powietrzu, a przecież większość tutejszych to leśnicy i pilarze. Od kilku lat także strażnicy graniczni, którzy mają bazę pod Wilczą Górą i patrolują kilometry bezdroży wzdłuż granicy z Ukrainą. Na wyposażeniu mają grube kurtki, rękawice i czapki, ale silny mróz przenika nawet przez nie. – Wtedy lepiej szybko maszerować, nie zatrzymywać się na dłużej, żeby buty nie przymarzły do podłoża – młody strażnik niby żartuje, ale wcale mu nie do śmiechu, bo synoptycy wciąż zapowiadają niskie temperatury, a ze służby zejść nie można. – Najgorzej mieć patrol drogowy – dodaje kolega. – Drepcze człowiek w miejscu, czas się dłuży, można świra dostać. A od potoku Wołosatego cholernie ciągnie, normalna syberiada. Wolę już

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Opowiadacz puszczy

Mistrz Mowy Polskiej na co dzień przedziera się przez bieszczadzkie bory, a pomysły na opowieści spisuje, siedząc na pniu drzewa Oni – znani z czołówek gazet, z ekranów telewizyjnych, sal koncertowych. On – człowiek znikąd. A jednak znalazł się wśród zwycięzców plebiscytu Mistrz Mowy Polskiej, wygrywając w kategorii Vox Populi. Pierwszy leśnik w historii konkursu, malarz i gawędziarz. Na co dzień przedziera się w ciężkich buciorach przez bieszczadzkie bory, a pomysły na opowieści spisuje, siedząc na pniu drzewa. Czy żywe słowo, literatura, poezja to zajęcie dla leśnika? – krzywią się niektórzy. A dlaczego nie? Czy każdy leśnik musi się kojarzyć z wyrębem drzew albo uganianiem się za zwierzyną? Adrian Wiśniowski z Solinki w Bieszczadach przeczy takiemu obrazowi. Podobnych mu jest więcej, ale to 27-letni podleśniczy w Nadleśnictwie Cisna podbił serca tych, którzy jeszcze wierzą, że język mówiony może być smakowitą ucztą. Kawaler (podobno już niedługo), tytan pracy, miłośnik przyrody, bibliofil. Wysłużoną nivą, do połowy oblepioną błotem, w słoneczne popołudnie wjeżdża na teren składu drewna w Dołżycy koło Cisnej. Poprawia okulary, mocno ściska moją dłoń i wskazuje kłodę drewna, która posłuży nam za fotele. Po co rozmawiać w dusznym biurze, skoro można w lesie? – Panu chyba

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Pokażcie Polakom, jak tu żyjemy

Na ukraińskiej wsi przy granicy z Polską od dziesięcioleci nic się nie zmienia. Auta grzęzną na błotnistych drogach, a w polu koń jest przydatniejszy niż traktor Krzysztof Potaczała. Korespondencja z zachodniej Ukrainy Z pierwszym pianiem koguta mężczyźni i kobiety pędzą krowy na górskie pastwiska. Leje jak z cebra. Z dorosłymi idą dzieci, pomagają targać prowiant na cały dzień: chleb, salceson, słoninę, ciasto. I najważniejsze – bimber. Bez wódki własnej roboty żadne pasienie. Wypić mus – za pomyślność własną, sąsiadów i żeby inwentarz się nie pochorował. Bo w Topolnicy w rejonie starosamborskim ludzie żyją głównie z tego, co sami wyhodują i utrzymają. Każda szanująca się rodzina ma krowy (wiadomo: mleko, śmietana itp.), konie (niezbędne do pracy), w następnej kolejności świnie (im tłustsza, tym lepsza na sało, ukraiński przysmak), potem kury i kaczki (od wielkiego dzwonu na rosół). Młodzi uciekają za granicę – Odkąd wraz z upadkiem Związku Radzieckiego rozwiązano kołchozy, skończyła się praca na państwowym – opowiada Jarosław Mycak, mieszkający w Topolnicy nauczyciel biologii i muzyki w szkole w pobliskich Striłkach. – Dobrze, że ludzie mają chociaż po kawałku ziemi. Żaden skrawek, na którym może coś urosnąć, nie leży odłogiem. A ziemia u nas ciężka, trudna do uprawy. Jak ze dwa

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Przeciąganie Turnicy

Ekolodzy i bieszczadzkie samorządy kłócą się o utworzenie parku narodowego na Pogórzu Przemyskim Od wielu lat ekolodzy próbują doprowadzić do utworzenia parku narodowego na Pogórzu Przemyskim. Zdecydowanie przeciwne są gminy. Teraz konflikt przybrał na sile – z ustawy o ochronie przyrody może zniknąć zapis dający samorządom prawo do sprzeciwu przy tworzeniu parków. Po nowelizacji mogłyby jedynie wyrażać opinię. A ta nie byłaby wiążąca dla decydentów. Nie pozwolimy się ogrodzić – Przez takie działania chce się umniejszyć rolę gospodarzy lokalnych terenów – denerwuje się Henryk Sułuja, szef Związku Bieszczadzkich Gmin Pogranicza (ZBGP) i burmistrz Ustrzyk Dolnych. – Niepojęte, że w demokratycznym kraju ktoś w Warszawie ma decydować o tym, co jest dobre dla ludzi mieszkających na rubieżach Polski. – I po upadku PRL żyjących głównie z pracy w lesie bądź w przemyśle drzewnym – dodają miejscowi. – Gdyby nie ta praca, nie mielibyśmy na chleb. Jedni mają własne zakłady usług leśnych, drudzy pracują sezonowo przy sadzonkach, pielęgnacjach, jeszcze inni w tartakach rozsianych od Ustrzyk aż po Przemyśl. Jeśli powstanie park narodowy, ilu ludzi znajdzie w nim zatrudnienie? Najwyżej kilkudziesięciu, a na bruk pójdzie 500-600. Ekolodzy od dawna podkreślają, że zamiast utrzymywać się z gospodarki leśnej i przetwórstwa

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.