Wpisy od Krzysztof Potaczała

Powrót na stronę główną
Kraj

Oddam cerkiew w dobre ręce

Perły bieszczadzkiej architektury popadają w ruinę. Kto je ocali? W Bieszczadach popadają w ruinę unikatowe zabytki architektury cerkiewnej. Urząd konserwatora zabytków nie ma dostatecznie dużo pieniędzy na ich ratowanie, również wysiłki społeczników nie wystarczają, by uchronić świątynie przed zniszczeniem. Jednak przykład XIX-wiecznej cerkwi w Baligrodzie pokazuje, że ocalenie nawet mocno uszkodzonych obiektów jest możliwe – pod warunkiem połączenia sił urzędów, stowarzyszeń i zwykłych obywateli. Po co cerkiew, skoro jest kościół W Liskowatem, na szlaku architektury drewnianej Podkarpacia, stoi cerkiew z 1832 r. pw. Narodzenia Najświętszej Panny Marii. Grekokatolikom służyła do 1951 r. Wtedy Liskowate wróciło w granice Polski (w latach 1944-1951 wieś znajdowała się na obszarze ZSRR), ale już bez ludności rusińskiej. Wkrótce we wsi osiedli greccy emigranci polityczni, założyli spółdzielnię rolniczą i zamienili świątynię w magazyn nawozów sztucznych. Był nawet czas, że składowali w niej obornik. W 1973 r. obiekt przejęła parafia rzymskokatolicka w pobliskim Krościenku, tworząc w cerkiewce kościół filialny. – Wierni modlili się w niej do końca lat 90. i mogli się modlić nadal, ale ówczesny proboszcz postanowił wybudować w pobliżu cerkwi murowany kościół – mówi Mieczysław Darocha, prezes bieszczadzkiego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. – To była fatalna decyzja, z dnia

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Połoniny pod nadzorem

Bieszczadzkie szczyty ogradzane są barierami. Turyści się burzą, przyrodnicy uważają, że to konieczne Z roku na rok poszerzają się piesze szlaki prowadzące na połoniny. Niemal jedna trzecia ma już szerokość 5-6 m. To skutek częstego wychodzenia poza obręb oznakowanych ścieżek, maszerowania jak popadnie, a nie gęsiego. Nie tylko w sezonie wakacyjnym. Przykładem może być organizowana w Wielki Piątek droga krzyżowa na Tarnicę, najwyższy szczyt Bieszczadów (1346 m), w której uczestniczy kilka tysięcy osób (w tym roku aż 4,5 tys.). Trudno sobie wyobrazić, by pielgrzymi szli posłusznie jeden za drugim, ale z pewnością tylko to jedno masowe wyjście do ustawionego na szczycie papieskiego krzyża powoduje niepowetowane szkody w środowisku. Wyższa konieczność Z powodu rosnącego ruchu turystycznego już parę lat temu pracownicy Bieszczadzkiego Parku Narodowego (BdPN) musieli ułożyć siatki na skarpach połonin, budować płotki i kładki. By zregenerować uszkodzone miejsca, posadzili w 2009 r. 60 tys. sztuk kostrzewy górskiej i wykonali drenaż odprowadzający wodę ze szlaków, wcześniej zamieniających się podczas deszczów w grzęzawiska. – Na różnego rodzaju prace naprawcze wydaliśmy już kilka milionów złotych – mówi dr Ryszard Prędki z BdPN. – W wielu miejscach udało nam się zahamować proces degradacji,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Deszcz w Cisnej

Bieszczady w zimie to kraina senna, pogrążona w letargu i tylko od czasu na krotko się przebudza Spośród wielu bzdur, / które niosą stada chmur, / ja lubię deszcz, / deszcz w Cisnej – śpiewała przed laty Krystyna Prońko. Hotelarze w Cisnej tej opinii nie podzielają, zwłaszcza gdy deszcz pada zamiast śniegu. A tej zimy często tak bywa. – Pusto, głucho, niemal zero gości – narzekają hotelarze. – W poprzednich sezonach też nie było różowo, ale nigdy aż tak nędznie. Byle jaka zima, brak wypoczynkowych atrakcji i wieczornych rozrywek to główne powody, dla których turyści szerokim łukiem omijają Bieszczady. Jest tak źle, że niektórzy przedsiębiorcy w ogóle przestali działać. Renata Szczepańska, wójt Cisnej: – Nie ma dnia, żeby ktoś nie zawieszał albo nie wyrejestrowywał działalności gospodarczej. W tej grupie są dwa duże ośrodki wypoczynkowe: Kolejarz w Smereku i Bogdanka w Kalnicy, które płaciły podatki i zatrudniały niemało pracowników. Nieprzyjazna granica Cisna nie narzeka na brak gości tylko latem. Przez pozostałą część roku nie dzieje się tu niemal nic. Odbija się to na dochodach samorządu i mieszkańców. Może byłoby nieco lepiej, gdyby w gminie powstała planowana od dawna stacja narciarska i kolej linowa w masywie Jasła. Inwestycja została jednak oprotestowana przez przyrodników i raczej nie ma szans na realizację, przynajmniej w najbliższych

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Johann z gór

Węglarz, zbieracz runa, kowboj, drwal. I rzeźbiarz. Takich jak on, z ułańską fantazją, już prawie w Bieszczadach nie ma Podobno jest ostatnim z romantycznych bieszczadników, którzy pokochali te góry, nie oczekując nic w zamian. Inni ulepieni z tej samej gliny, jak Zdzichu Rados czy Jędrek Połonina, dawno w chmurach, a on wciąż na ziemi, już prawie 71 lat. Niby nie tak dużo, ale jak się weźmie pod uwagę, w jakich warunkach przychodziło żyć, co się jadło oraz ile piło, to w sumie niezły wynik. – Albo mam takie szczęście, albo takie geny – uśmiecha się Johann. Przerwał dłubanie w drewnie, usiadł na łóżku, zapalił papierosa. – Wiesz, mój dziadek żył ponad 100 lat, a wódki sobie nie żałował. Ja pewnie tyle nie wytrwam, ale na razie jakoś pcham do przodu. Siostra wyszeptała tylko: „Mein Gott…” Na rozgrzanym do czerwoności piecyku Krystyna gotuje zupę. Na zewnątrz zimno, wiatr miota drzewami, więc taka zupa z warzywno-mięsnym wkładem to bardzo dobra rzecz. – Muszę dbać o mojego chłopa, 4 km szłam do sklepu po zakupy. Ciasno u nas? Wiele nie potrzebujemy, wystarcza pokoik i sionka. Że nie ma prądu? Nawet nie odczuwamy za bardzo braku telewizora. Mamy radio na baterie, to wiemy, co się dzieje na świecie. A raz na kilka dni dostajemy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Bo w Stuposianach się chce

Dzieci z maleńkiej bieszczadzkiej szkoły uzbierały najwięcej pieniędzy w akcji Góra Grosza. W przeliczeniu na jednego ucznia – 113,15 zł Dwadzieścioro uczniów. Tyle w zeszłym roku liczyła trzyklasowa szkoła podstawowa w bieszczadzkich Stuposianach. Uczniowie wzięli udział w ogólnokrajowej akcji Góra Grosza, z której dochód przeznaczany jest corocznie m.in. na dzieci z domów dziecka. I zebrali najwięcej w całej Polsce. Zostawili w tyle ponad 10 tys. szkół! Dziewięcioletnie bliźniaczki Gabrysia i Kamila Banach ze Stuposian zbierały groszówki drugi rok z rzędu. W przyszłym roku szkolnym może też będą zbierać – pod warunkiem że szkoła, w której rozpoczną kolejny etap nauki, przystąpi do konkursu. Ten od dziesięciu lat organizowany jest przez warszawskie Towarzystwo „Nasz Dom”. Usypywana każdego roku przez uczniów z tysięcy polskich szkół Góra Grosza jest tak ogromna, że pozwala albo na budowę, albo na kupno, albo na doposażenie domów, w których skrzywdzone przez los lub swoich rodziców dzieci mogą dorastać w poczuciu bezpieczeństwa. Właśnie dlatego Gabrysia i Kamila tak chętnie ciułały grosz do grosza, wspomagane przez rodziców, sąsiadów, krewnych i nauczycieli. – Bierzemy udział w tej akcji od początku, starsze dzieci przekazują zapał młodszym i tak to się toczy – mówi Elżbieta Bąk, kierowniczka szkoły w Stuposianach. Elżbieta Prządka z Towarzystwa „Nasz Dom”:

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Granica utraconych marzeń

Szmugiel ludzi przez San i lasy to już codzienność. Wielu nielegalnym imigrantom straż graniczna uratowała życie Od początku tego roku do połowy listopada bieszczadzka straż graniczna zatrzymała ponad stu nielegalnych imigrantów, którzy przez zieloną granicę przeszli do Polski. Do końca grudnia ta statystyka z pewnością się powiększy. Szmugiel ludzi przez San i lasy to już codzienność Mimo że zewnętrzna granica Unii Europejskiej naszpikowana jest strażnicami, Azjaci i obywatele byłego ZSRR wciąż podejmują próby jej sforsowania, a następnie przedostania się w głąb Polski lub dalej na zachód. Jeszcze niedawno Polska była dla szukających lepszego życia imigrantów krajem niemal wyłącznie tranzytowym. Dzisiaj – coraz częściej traktowanym na równi z innymi państwami Unii. Dla Ukraińca Polska to jeszcze wciąż miejsce znacznie gorsze do życia niż Niemcy czy Włochy, lecz dla Wietnamczyka lub Chińczyka – niekoniecznie. Ucieczka do „raju” – Wystarczy pojechać pod Warszawę do Wólki Kosowskiej – mówi oficer operacyjny Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej w Przemyślu. – Azjatów jest tam zatrzęsienie, to wielkie centrum handlowe. Część przebywa legalnie, inni na dziko. Wielu mieszka tam od pięciu-sześciu lat. Według funkcjonariuszy straży granicznej, którzy przesłuchują zatrzymanych na granicy imigrantów,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Przybladły urok Soliny

Już nie zachwyca jak kiedyś, a wręcz irytuje i męczy. Albo się zmieni, albo jej dawny czar całkiem pryśnie Wokół zielonych wzgórz nad Soliną ostatnio coraz głośniej. Niestety, głównie z powodu narzekań turystów: na brak rozrywek, drożyznę, bylejakość, śmieci i wpływające do jeziora ścieki. Gdzie jest dzisiaj Solina na wypoczynkowej mapie Polski? – Daleko – mówią ci, którzy znają Solinę od podszewki. Mają średnio po 50 lat i przyjeżdżali nad bieszczadzkie jezioro jeszcze jako studenci, pod namioty. Z gitarami, dziewczynami i chopakami, gazową kuchenką i kocherem w plecaku. Teraz wracają, odbywając sentymentalne podróże, pokazując miejsca swojej młodości dzieciom i wnukom. Lecz o ile wtedy, w latach 70. i 80., Solina nie odstawała za bardzo (a może w ogóle?) od podobnych miejscowości nad polskimi jeziorami, tak obecnie wlecze się w ogonie. Zachwyt i narzekania Według części turystów, moda na Bieszczady nigdy nie minie. Ten zakątek ma wystarczająco dużo uroku i aury tajemniczości, żeby chętnych na spędzenie tu urlopu nie brakował o. Potwierdzeniem są choćby tłumy na solińskim deptaku, na koronie zapory, i niemały ruch żaglówek na jeziorze. Przyjezdni nadal zachwycają się widokami, podziwiają największy w Polsce sztuczny zalew (150 km linii brzegowej!), lecz jednocześnie dostrzegają wiele wad wypoczynku nad „bieszczadzkim morzem”. Wyliczają:

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Bieszczadzkie pułapki

Po raz pierwszy od 44 lat nie będzie dyżurki GOPR pod Tarnicą. Ratownicy wystawią tylko piesze patrole. Turyści są zdani sami na siebie W tym roku pierwszy raz od 44 lat pod Tarnicą w Bieszczadach nie ulokowała się letnia dyżurka GOPR. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o to. Ale bieszczadzki GOPR ma więcej problemów, a ich końca nie widać. Dyżurka na Przełęczy Goprowskiej, mówią ratownicy, nie została zlikwidowana, lecz zawieszona. Jeśli w przyszłym roku wystarczy pieniędzy – wznowi działalność. Pewnie nadal pod wojskowym namiotem, choć to już nie czasy, by w ten sposób pracować. – Wiele zależy od Bieszczadzkiego Parku Narodowego – twierdzi Grzegorz Chudzik, naczelnik Grupy Bieszczadzkiej GOPR. – Od trzech lat jesteśmy w konflikcie, współpraca nie układa się najlepiej. Stąd obawy, czy park zechce zaangażować się w poprawę bezpieczeństwa turystów w górach i postawić pod Tarnicą drewniany schron, który latem można by zaadaptować na dyżurkę. W razie wypadku i burzy Zgodnie z rozporządzeniem Rady Ministrów z 1997 r. za bezpieczeństwo turystów przebywających w górach odpowiada administrator danego terenu, w tym przypadku BdPN. GOPR jedynie szuka zaginionych piechurów, zwozi z połonin tych, którzy złamali nogę lub zostali ukąszeni przez żmiję, reanimuje zawałowców. Ale też, o czym mało kto pamięta, pomaga straży granicznej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Odkopują zapomnianą wieś

W 1947 roku wystarczyło parę godzin, by Choceń przestał istnieć. Dziś na nowo odtwarzany jest układ pól, dróg i domostw Kobieta stanęła na gruzach domu. Drżącą dłonią dotknęła ziemi. Objęła pochyloną jabłoń, przytuliła do niej siwą głowę. To była jej modlitwa za spaloną wieś. Pierwsza po 60 latach. Obrazek pierwszy. Na wyblakłej fotografii z 1924 r. widać drewnianą cerkiew z trzema kopułami i fragment dzwonnicy. Obok rosną chude brzozy pozbawione liści, pod nimi leżą żerdzie do grodzenia świątyni. To jedno z nielicznych zachowanych zdjęć wsi Choceń, wykonane przez nieznanego autora zapewne jesienią. Ma w sobie jakąś tajemnicę i smutek. Ani śladu człowieka, choć przecież wtedy, w międzywojniu, wioska tętniła życiem. Obrazek drugi. Na placu po cerkwi, sfotografowanym latem 2008 r., leżą resztki kamieni, blachy i szkła. To pozostałości spalonej tuż po wojnie świątyni. Wiosną był tu jeszcze żeliwny krzyż, który kiedyś wieńczył jedną z kopuł. Leśnicy z Baligrodu wetknęli go w gruzowisko, by świadczył o świętości tego miejsca. Pewnego dnia krzyż zniknął. Sprzedano go na złom? Zdobi ścianę domu jakiegoś kolekcjonera? Co szczególnego jest w nieistniejącym od 1947 r. Choceniu (rdzenni mieszkańcy mówili: Chocniu), skoro podobny los, naznaczony przymusowymi wysiedleniami i niszczeniem zabudowań,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Zorby już nie tańczą

Nawet po filozoficznych studiach ciągnie ich do hodowania kóz. Taka jest natura Greka bieszczadzkiego Na pierwszy rzut oka zabudowania wyglądają na nie zamieszkane. Jednak, gdy przejechać przez podworski park, na odartych z tynku ścianach pojawiają się niezdarne graffiti. To dzieci gospo­darza zostawiły tu swój ślad. Na powitanie wychodzi Nikos Manolopulos. Obdarzony egzotyczną uro­dą, o twarzy wysmaganej wiatrem. Sprana koszula, sportowe buty, przetar­te na wylot w kilku miejscach. Jest Po­lakiem greckiego pochodzenia. Ojciec był Grekiem, matka Polką. Przedstawia swoich współlokatorów: 52 kurczęta, dwa psy, rybki, trzy koty oraz 200 owczych matek i 70 do­rosłych kóz pasących się, jeśli nie ma śniegu, wraz z młodymi na łące. Nikosowi tych zwierząt jeszcze za mało. Teraz jednak potrzeba mu pienię­dzy na remont. Gospodarstwo zarabia na siebie jedynie sprzedażą koziego se­ra i żywca baraniego. Szczęśliwy właściciel 50 hektarów pól i lasów przez połowę roku skazany jest na biedę. O tej porze roku popada już w długi. Dopiero wiosną zaczną się lepsze czasy. Stado wyjdzie na łąki. Na­bierze sił, otrząśnie się z chorób. Słońce, najlepszy lekarz – potrafi czynić cuda… Nikos nie marnuje czasu – opowiada­jąc, równocześnie wyrabia fetę (słony, kozi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.