Nasz cel: parytet

Nasz cel: parytet

Może już w najbliższych wyborach nie będziemy musiały wybierać między mężczyznami a paprotkami Przez trzy miesiące ciężko pracowały. Teraz mają chwilę oddechu, ale nadal nie ustają w działaniach na rzecz wprowadzenia parytetów na listach wyborczych. Katarzyna Kulczycka i Marta Wieczorek-Mincberg pracują w biurze Kongresu. To one zajmowały się sprawdzaniem i zliczaniem podpisów, organizacją konferencji, przygotowywaniem materiałów promocyjnych i nieskończoną liczbą drobnych spraw związanych z projektem. Katarzyna nie od razu była przekonana, że parytet jest najlepszym rozwiązaniem. Dopiero kiedy w pełni zaangażowała się w pracę, zrozumiała, jakie to ważne. A jej początkowe wątpliwości nie poszły na marne: dzięki nim wiedziała, jak przekonywać sceptyków. Marta, rozpoczynając pod koniec września pracę, nie kryła, że jest w ciąży. Z rosnącym w brzuchu synem poświęcała sprawie coraz więcej czasu i energii. Zaangażowała się tak mocno, że często zapominała o swoim stanie. – Na szczęście czułam się dobrze i mogłam intensywnie pracować. Jestem aktywna, nie wyobrażam sobie, że miałabym przesiedzieć całą ciążę bez zajęcia – opowiada. Wprawdzie spędzała większość czasu w biurze, do prac w plenerze kierując wolontariuszki, jednak bez przerwy miała pełne ręce roboty. Syn, feminista już w łonie mamy, urodzi się za dwa miesiące. – Teraz pewnie czas trochę odpocząć – uśmiecha się Marta. – Ale od tego mam telefon i komputer, żeby część zadań móc wykonywać z domu. A pracy było mnóstwo. Zwłaszcza na przełomie listopada i grudnia. Ostatnie dni były bardzo trudne, działaczki feministyczne, gwiazdy ekranu i niektóre media wciąż nawoływały do włączania się w akcję. Trzy-cztery tygodnie przed ostatecznym terminem w biurze było tylko około połowy niezbędnych podpisów. – Z lokalnych komitetów otrzymywałyśmy informacje, że podpisów jest dużo, i wyglądało na to, że jednak ich wystarczy. Ale dopóki list nie było w biurze i nie zweryfikowałyśmy ich same, nie mogłyśmy ich liczyć. Uaktualniałyśmy liczbę zgodnie z naszą pracą. Jak by to wyglądało, gdybyśmy podały do wiadomości publicznej, że mamy mnóstwo podpisów, a później odrzuciły ich dużą część? – pyta Katarzyna. Niepokoje Na początku, po czerwcowym Kongresie Kobiet, pomysł na wprowadzenie w Polsce parytetów wzbudził ogromny entuzjazm… Skąd więc te problemy? Czyżby kobiety nie chciały podpisywać? – To nie tak – odpowiada Natalia Wawrzewska, koordynatorka warszawskich wolontariuszy. – Faktycznie na początku myślałyśmy, że będzie łatwiej. Że listy podpisów będą przychodzić szybko i sprawnie, choćby od czytelniczek „Wysokich Obcasów”, bo tygodnik jako pierwszy wydrukował kwestionariusze. A jednak do biura nie przychodziły koperty z setkami podpisanych list. Natalia specjalnie się temu nie dziwi: – Wszyscy jesteśmy zajęci i często nie zwracamy uwagi na takie akcje. Sama dostaję mnóstwo mejli z różnymi petycjami i do tej pory, jeśli nie byłam zaangażowana osobiście, to się nie podpisywałam. Teraz przynajmniej staram się nie mijać takich pism obojętnie i zatrzymywać się, kiedy ktoś prosi o poparcie. Wszystkie podpisy, które przysyłano lub przynoszono do biura, musiały być zweryfikowane przez Martę i Katarzynę. Kobiety spędzały całe godziny, sprawdzając, czy w każdym formularzu są pełne informacje wymagane przez Państwową Komisję Wyborczą: imię, nazwisko, pełen adres, PESEL… Czy nazwa miejscowości to „Warszawa”, nie „W-wa”, „Kraków”, nie „K-ów”. Tuż przed zakończeniem akcji okazało się, że poparcie jest jednak większe, niż ktokolwiek się spodziewał. Okazało się, że wiele osób czekało z oddaniem listy do ostatniej chwili, chcąc przekazać od razu większą liczbę podpisów. Pomogło ogromne zaangażowanie wolontariuszy i wolontariuszek. Natalia wspomina, że przez trzy miesiące zbierania podpisów była właściwie wyjęta z normalnego życia. – Zdarzało się, że wychodziłam wcześniej z pracy, żeby zbierać podpisy, a następnego dnia musiałam przychodzić na siódmą, żeby to nadrobić. – Na szczęście spotkałam się z dużym zrozumieniem, bo mój szef popierał naszą sprawę. Natalia poświęcała akcji weekendy, wieczory, każdą wolną chwilę. Podobnie niektóre ze zwerbowanych przez nią wolontariuszek. Pod koniec były wyczerpane, ale szczęśliwe. Udało się. 21 grudnia uroczyście zaniesiono do parlamentu projekt ustawy wraz z ponad 147 tys. podpisów. Kolejne 7 tys. przyszło do biura po terminie. Nie zostaną już przekazane marszałkowi, ale pokazują poparcie dla sprawy. 12 stycznia do biura dotarł list marszałka informujący, że projekt zostanie skierowany

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2010, 2010

Kategorie: Kraj
Tagi: Agata Grabau