Poleganie na niewidzialnej ręce rynku jest niebezpiecznym nonsensem Prof. dr hab. Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego – Minęło 15 lat od rozpoczęcia realizacji „planu Balcerowicza”. Czy tak właśnie miało być? Osiągnęliśmy efekty, o które chodziło? – O programie Balcerowicza od początku mówiłem to, co teraz: jedną część – program stabilizacyjny polegający na ostrym zabiegu równoważącym ceny i płace – powitałem z radością. Kiedy w latach 1987 i 1988 zajmowałem się reformowaniem gospodarki w kierunku rynkowym jako wicepremier w rządzie Zbigniewa Messnera, proponowałem podobny zabieg. Już zresztą w 1981 r., gdy w Instytucie Planowania robiliśmy program wyjścia z kryzysu, jednym z jego zasadniczych elementów była reforma cenowo-dochodowa. Cieszyłem się więc, że Balcerowicz zdołał te rozwiązania wprowadzić w życie. – A dlaczego panu się nie udało? – Ówczesne władze polityczne bały się takich rozwiązań. Referendum z końca 1987 r., z góry przegrane w wyniku nierealnego przepisu mówiącego, iż „za” musiałoby głosować ponad 50% uprawnionych, wykazało, że 12 mln ludzi zmęczonych kryzysem i pustymi półkami poparło, uczciwie przez nas zaprezentowany, program reformy cen. Wizja podwyżek wywołała jednak masowy wykup środków trwałego użytku, na władze znowu padł blady strach – i koncepcję reformy mi „poprawiono”, zmieniając jej sens. Potem pojawiła się nowa nadzieja. Rozmawiałem w USA z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Bankiem Światowym i Departamentem Stanu, który miał silny wpływ na obie te instytucje finansowe. Ustaliliśmy, że wspólnie z MFW dopracujemy program wyjścia z kryzysu, ale w kraju powstała sytuacja, w której rząd Messnera uznał za konieczne podanie się do dymisji. – I nastał rząd Mieczysława Rakowskiego, oceniany przez niego jako gabinet, który naprawdę zaczął reformować polską gospodarkę. – Faktem jest, że za czasów tego rządu uchwalono ustawę o swobodzie działalności gospodarczej – choć przygotował ją poprzedni gabinet, a ja prezentowałem projekt w Sejmie. Ustawa została jednak wypaczona, bo wykreślono z niej obszary wymagające licencjonowania. Z wiadomym skutkiem – gdy zniesiono np. licencje na handel alkoholem, wybuchła przemytnicza afera spirytusowa. W istocie rząd Mieczysława Rakowskiego doprowadził do chaosu, bo otworzył kurki płacowe, co spowodowało hiperinflację. – A zatem Balcerowicz nie miał innego wyjścia? – Leszek Balcerowicz musiał w końcu zrobić reformę cenowo-dochodową, której poprzednie ekipy nie robiły z obawy przed wybuchem społecznym. Pomógł mu wiatr historii, bo nastąpiła upragniona zmiana systemu politycznego i społeczeństwo zgodziło się na brutalny szok cenowy, lansowany pod hasłem: „Przez pół roku przecież wytrzymamy, a potem już będzie lepiej”, o czym bez przerwy zapewniali jego współpracownicy. Był to zabieg niebywałej prostoty: puścić ceny i przyhamować dochody. Realizowany program pod względem ostrości cięć przekraczał oczekiwania MFW. Ceny wzrosły czternastokrotnie, dochody dziewięciokrotnie, rynek się wyrównał. To oczywiście był potężny sukces, ale przyniósł ostry spadek produkcji, a co za tym idzie, wybuch bezrobocia ze skutkami w postaci biedy i wielu innych negatywnych zjawisk. Zabrakło drugiej części programu, czyli działań łagodzących konsekwencje społeczne. – Czy Balcerowicz nie przewidywał tych konsekwencji? – Myślę że przewidywał, ale oceniał je inaczej. W ekipie Balcerowicza jedynym człowiekiem naprawdę wyczulonym na sprawy społeczne był Jacek Kuroń. On jednak zawsze głęboko i do końca angażował się w to, co popierał w danym okresie. Poparł program Balcerowicza, bo chciał nowej Polski. Widział, że konsekwencje społeczne są bardzo negatywne, próbował coś zrobić, ale to „coś” to była tylko akcja charytatywna bazująca na społecznej solidarności, a to nie mogło wystarczyć. Ja oczywiście mogę mieć pretensje w sferze intelektualnej, że ten program teoretycznie należałoby inaczej skonstruować. Ale jeśli się wierzy w neoliberalizm ekonomiczny, no to nie można. – Waldemar Kuczyński martwił się, dlaczego przedsiębiorstwa państwowe tak długo nie padają. Przecież powinny już upadać. – Ale doprowadzenie do ich masowego upadania nie było koniecznością, wystarczyło nieco inaczej ustawić parametry finansowe. Tymczasem przedsiębiorstwa mające kredyty zaciągnięte na 8% z dnia na dzień stanęły wobec stopy 120%. Naturalnie, przedsiębiorstwa tego nie mogły wytrzymać, natychmiast zostały uznane za nieefektywne – co było oczywistym nonsensem – i duża część naszego raczkującego, dopiero unowocześniającego się przemysłu, została zmieciona z powierzchni ziemi, jak choćby elektronika. Z punktu widzenia
Tagi:
Andrzej Dryszel









