Nikt nam prezentów nie da

Nikt nam prezentów nie da

Tusk z Rokitą i Kaczyńscy gwarantują Polskę, z której młodzież ucieka setkami tysięcy. Do Irlandii dziś. Jutro choćby do Pragi

Dzięki koalicyjnej liście LiD wyborcy o wyraziście demokratycznych, lewicowych lub lewicujących poglądach nie utracili swych głosów. Inaczej niż w wyborach parlamentarnych.
Ale ani frekwencja nie była zachwycająca, ani wynik bardzo dobry. W rzeczywistości – słabszy niż w ubiegłym roku.
Tyle że strategiczny cel PiS i PO, cel Kaczyńskiego i Tuska – eliminacja innych partii, zwłaszcza lewicy – nie został osiągnięty. Dobrze, że tak się stało. Gdyby go zrealizowano, reprezentatywność władzy stałaby się mniejsza. Aż dziw, że Tusk i Rokita, a z nimi ich partia, tego nie rozumieją. Dobrze, że tym razem szefowie partii demokratycznych stanęli na wysokości zadania. Nie zawsze tak było.
Kampania wyborcza i budowanie wspólnych list ukazały kruchość demokratycznej alternatywy. Wobec socjal-nacjonalistów i neoliberalnych konserwatystów Lewica i Demokraci nie przedstawili jakieś specjalnie intrygującej wizji przyszłości. Nie dali impulsu dla jakiejś znaczącej debaty. Nawet nie wykazali woli maksymalizacji wyniku poprzez optymalny dobór ludzi. Tydzień temu pokazałem miasta i regiony, gdzie z woli przywódców przegraliśmy. Ciekawe,

czy ktoś zapyta liderów

– dlaczego? I czy zamierzają coś zmienić? W sobie, nie w innych.
Jeśli proces konsolidacji miałby się skończyć na tym, co jest, z tą mizerią programową i z licznymi zastępami „zasłużonych” w antyszambrowaniu pod drzwiami przywódców „działaczy” – wspólne listy za trzy lata dadzą, Bóg pozwoli, taki wynik jak dziś i żadnych możliwości wpływu na bieg spraw.
Oznacza to marginalizację polityczną i kolonizację gospodarczą Polski.
Nikt nam, demokratom, prezentów nie da. Samemu trzeba sobie wyrąbać drogę do umysłów i serc wyborców. Tych, dla których pustka Platformy stanie się oczywista. I tych, którzy dziś nie znajdują w sobie dość determinacji, by głosować. A przede wszystkim tych, którzy uzyskają dopiero uprawnienia.
Pisałem przed tygodniem o kluczowych dla Polski, Europy i świata zagadnieniach, do których partie istniejące nie tylko by grabić, ale także by tworzyć nowe wartości, powinny się odnieść. Pisałem, że nie ma we mnie wiary, aby jakakolwiek partia to potrafiła. Pisałem, po jakich ludzi należy sięgnąć, by nadać sens polskiej polityce. Pisałem o lewicy. Ja, tak się składa, w prawicę nie wierzę. Wolę Millera z jego wadami od Rokity z jego zaletami. Kto wie cokolwiek, ten wie, że piszę dużo. Daleko ponad swój osobisty interes.
Jeśli ktoś na lewicy i pośród demokratów ma lepszy pomysł – niech z nim wystąpi. Konkretnie. Nawet piórem ghostwritera. Może uda się coś połączyć. Może wspólnie wypracujemy trafniejszą ofertę.
Polityka bez wizji przyszłości i bez wartości, na których buduje swój program, sensu nie ma.
Dziś o tym, co zrobić, by odzyskać cudowną możliwość wpływania na sprawy Polski, rozwijania w niej tego, co najlepsze, i ograniczania tego, co gorsze.
O tym, jak zepchnąć na margines: Giertycha, jednego i drugiego, kompromitujących Polskę każdy w swoim miejscu, Leppera, obu Kaczyńskich, a także wielu innych, którzy wielkiej szansy modernizacji kraju, jaką los i dobrzy ludzie nam dali, z pewnością nie potrafią wykorzystać.
A więc kwestie techniczne, które mali ludzie polskiej polityki perorujący w masowych mediach każdego, niestety, wieczoru zwą politycznymi.
Nasamprzód niechże demokraci (czyli moi dawni przyjaciele z PD) nie obrażą się – w „normalnej” Europie ze swoimi poglądami i osobowościami są po prostu częścią umiarkowanego, kulturowo liberalnego, socjalizującego w kwestiach społecznych, zdecydowanie „rynkowego” (bo jakiegoż innego mieliby oni, jak i cała reszta, być) centrum.
W przypadku konieczności ostrych wyborów, np. jeśli więcej byłoby Giertycha albo Korwin-Mikkego – szliby na lewo. Jeśliby zaś

odrodziła się partia Proletariat,

jako siła realna, a nie komediowa – wówczas przesunęliby się na prawo.
Ani Giertych nie urośnie, ani Proletariat nie odżyje. Więc, bez obrazy, ideowo od europejskiej lewicy demokraci nie różnią się.
Nazywa się ich różowymi. Szkoda, że dali sobie wmówić, że róż to trefny kolor. W polityce z pewnością lepszy od brunatnego.
Problemem w porozumiewaniu się współczesnej polskiej lewicy i demokratów nie są idee. Problemem jest historia. To oczywiste.
Czas przyjąć, że historii się nie zmieni. Chyba że poprzez IPN. I że dla większości wyborców nie jest ona taka istotna.
Jeśli bariery historyczne pośród demokratów utorowały w jakimś procesie drogę do władzy Romanowi Giertychowi (w czymże on lepszy od obecnych polityków byłej PZPR?) i Andrzejowi Lepperowi (a on w czymże lepszy?), to rozsądnie byłoby wykazać się większą wstrzemięźliwością w ocenach partnerów. Chyba że „demokrata” jest przeraźliwie pustym słowem.
Lewicy nie zaszkodziłoby trochę autorefleksji. Do dziś żaden jej pierwszoplanowy polityk, o pezetpeerowskich korzeniach, nie znalazł okazji, by odnieść się z powagą do historii. Może, też pokrętnie, jakoś pośrednio, Aleksander Kwaśniewski.
Zdają się nie dostrzegać konieczności wyboru tradycji. Tak jakby PPS pozostawała prawicową dywersją ruchu socjalistycznego. Nie odwołują się do Października. Lechosław Goździk nie jest dla nich wzorem. Moczaryzm nie jest zaś wstydem. Z głupoty, niewiedzy czy czegoś innego to wynika?
Na lewicowych konwentyklach widać nadal twarze, których lepiej z lewicą nie utożsamiać. Bo ich właściciele nigdy ideowo nie mieli nic wspólnego z lewicą. Z władzą, jak mówią, owszem. Tacy dmowsko-piłsudscy. Członkowie eklektycznej partii władzy.
Zostawmy historię. Jej się nie wróci. Miło byłoby tylko usłyszeć słowo prawdy. Nie wystarczy powiedzieć, że się wówczas jeszcze świadomie nie żyło.
Lewica, szukając współpracy z demokratami, powinna się odnieść do kwestii prywatyzacji. Czy naprawdę trzeba utrzymywać głupawe w istocie twierdzenie o równoprawności różnych rodzajów własności środków produkcji? Czy owa „równoprawność” nie jest wyrazem tchórzliwości lewicy wobec „swoich”, podobnej w treści do twardości Rokity wobec jakichże swoich w sprawie Nicei i w sprawie śmierci? W epoce globalizmu? Czy można nie zauważać, że żyje się w XXI w. a nie w XIX?
Czy doświadczenia własne, eseldowskie, i cudze, pisowskie, w upartyjnianiu „państwowej” własności nie zmuszają do refleksji?
Czy ważny jest budżet i finansowanie usług publicznych, czy tylko

etaty dla „swoich”,

choćby ze szkodą dla tych usług?
To są przykładowe tematy dla ludzi, których SLD, SdPl, PD i UP poprosi, mam nadzieję, o sporządzenie projektu wielkiego programu polskiej demokracji. O projekt rzeczywistej i zwycięskiej alternatywy dla PiS Kaczyńskich i Gosiewskiego i PO Tuska i Rokity.
I jedno (z LPR i Samoobroną), i drugie (z PSL) gwarantuje jedynie marginalizację Polski. Gwarantuje kolejnym pokoleniom Polskę „paździerzową”. Byle jaką. Peryferyjną. Tusk z Rokitą i Kaczyńscy gwarantują Polskę, z której młodzież ucieka setkami tysięcy. Do Irlandii dziś. Jutro choćby do Pragi.
Najpierw wizja Polski nowoczesnej. Wiernej najlepszym swoim tradycjom. Otwartej dla zmiany. Wspólnej. Niewykluczającej. Roztropnie, profesjonalnie rządzącej się.
Potem projekty polityk cząstkowych.
Gospodarka. Edukacja. Kultura. Sprawiedliwość. Bezpieczeństwo. Ład przestrzenny. Środowisko. Projekty tak napisane, by każdy z nich, realizowany, mógł zostać poddany ocenie ze względu na wartości, ze względu na marzenie o dobrym państwie zapisane w pierwszej części dokumentu.
Pisałem przed tygodniem: nie ma we mnie wiary, że którakolwiek ze współczesnych partii wyzwoli nowe impulsy dla rozwoju Polski.
Nie ma. Żadna współczesna partia nie wyzwoli takich impulsów. Nie czekajmy, aby się przekonać. Nie warto. Przekonamy się – będzie już za późno.
Przedsięwzięcie, którego początkiem jest LiD, odpowiedzialnie rozwijane może się przekształcić w partię, która da Polsce politykę na miarę naszych aspiracji, dodającą krajowi wartości.
Pustka obecnych partii wytworzy w wyborcach tęsknotę za jakąś wartością. Formacja, która zamiast wzniecania konfliktów, obrzucania błotem konkurentów, insynuowania, wykluczania, złodziejstwa wyjdzie do ludzi z wizją rozwoju, wygra.
Nie zrobią tego antyszambrujący po korytarzach partyjnych central amatorzy państwowych posad. Nie zrobią tego miernoty!
Zająć się tym muszą ludzie, dla których polityka jest pasją zmieniania świata na lepszy. A nie tylko potrzebą poprawienia własnego życia.
Niech Olejniczak, Borowski, Onyszkiewicz i może Szmajdziński, ktoś od socjaldemokratów, ktoś od demokratów, ze dwie osoby z Unii Pracy, poproszą 15, 20 osób ideowo identyfikowalnych, ale niekoniecznie aspirujących do partyjnych awansów – profesorów, dziennikarzy, publicystów – o przygotowanie projektu dokumentu programowego. Jest z czego brać. Deklaracja warszawska. Programy, albo ich realistyczne części, partii politycznych.
Dajmy sobie na to kilka miesięcy. Nic nas nie goni.

Do wyborów trzy lata.

Do czerwca taki projekt powstanie. Po wewnętrznych recenzjach poddajmy go publicznej debacie. Zaczynając od wielkich ośrodków uniwersyteckich.
Kiedy uznamy, dlaczego chcemy prosić wyborców o mandat, kiedy zgodzimy się ze sobą co do tego, jaką wizję Polski, jakie państwo chcemy zbudować – czas będzie na rozważenie kwestii wiarygodności autorów.
Potrzeba ludzi, którzy podpiszą się pod projektem. Nie podpis jest jednak progiem. Każdy karierowicz, każde zero, każdy aparatczyk się podpisze. Bo takim wszystko jedno, pod czym się podpisują. Byle być. Byle wygrać. Byle rozdawać karty.
Zwróćmy się zatem do Polaków, do potencjalnych wyborców o wpisywanie się, także przez internet, na listy ludzi zainteresowanych zwycięstwem Polski takiej, jaką opiszemy w tym programie.
Polski, która Kaczyńskim, Giertychowi, Lepperowi, Wassermannowi, Macierewiczowi, Rokicie, Łyżwińskim, Gosiewskiemu, Miodowiczowi, Kurtyce, Cęckiewiczowi, Kurskiemu, Suskiemu i wielu im podobnym – wskaże stosowne dla nich miejsce – na oślej ławce. Niech to będzie wielki proces wpisywania się na tę listę i debaty wywołanej wizją Polski: otwartej, nowoczesnej, zwycięskiej.
Niech te listy potencjalnych wyborców zaczną się od uniwersytetów: warszawskiego, śląskiego, krakowskiego, wrocławskiego, łódzkiego. Od wielkich ośrodków nauki, kultury, nowych technologii, ekonomii. Od profesorów liceów. Od twórców, inżynierów, aktorów, pisarzy, dziennikarzy, animatorów działalności społecznej.
Dajmy tym ludziom, bez lęku, prawo wyboru 25, 50 – według otrzymanych w całym kraju wskazań – komitetów, których jedynym zadaniem będzie przygotowanie decyzji organizacyjnych. Dołączmy do nich z 10, 15 polityków spoza tego ludowego wskazania, z naszych partii. Byle nie byli większością.
Zróbmy to, co do nas należy. Wygrajmy wybory! Zrealizujmy to, do czego się zobowiążemy. Z tymi, którzy zechcą tak samo jak my poważnie potraktować politykę.
Jako domenę odpowiedzialności i wielkiego zobowiązania. Pragmatyczną, profesjonalną, skuteczną. W której każda cząstkowa polityka wytłumaczyć się musi wartościami będącymi jej celem.
Wówczas polityka zmieniać będzie świat na lepszy.

 

Wydanie: 2006, 49/2006

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy