Od wielu lat naukowcy spierają się, czy odsłonić wszystkie uroki portretu pięknej Cecilii, czy zostawić go, tak jak jest Nie wszyscy wiedzą, że jedyny obraz Leonarda da Vinci w polskich zbiorach, figurujący w każdej encyklopedii i przewodniku po Krakowie, czyli „Dama z gronostajem” (znana też jako „Dama z łasiczką”), wygląda dziś inaczej, niż gdy wyszedł w 1483 r. spod pędzla mistrza. Nie chodzi tutaj o ząb czasu, czyli uszkodzenia i przybrudzenia, a także pęknięcie w desce, na której został namalowany, ale o to, że w końcu XVIII w. został trochę zmieniony, być może w opinii ówczesnych „poprawiony”. Zamazano na czarno tło obrazu, które było jasnoszare i przechodzące ku brzegowi w błękit, domalowano młodej kobiecie, a Leonardowi prawdopodobnie pozowała 16-letnia piękność Cecilia Gallerani, korale i tasiemki przy rękawach, a także przepaskę na głowie i związanie kosmyków włosów, jakby zapięcie czepca pod brodą. Wykonujący te „retusze” artysta prawdopodobnie jeszcze poprawił coś na twarzy kobiety, może tylko uzupełnił ubytki farby, choć nie robił tego zgodnie z obecnymi zasadami konserwacji dzieł sztuki, bo taka dyscyplina wówczas nie istniała. Szkoła krakowska, szkoła warszawska Dzieła tego mistrza są bezcenne, nawet z dokonanymi na nich przeróbkami, jednak specjaliści, którzy dzięki dogłębnym badaniom obrazu wiedzą o nim coraz więcej i podejrzeli, co jest pod warstwą czarnej farby, zwracają uwagę, że współczesnymi technikami konserwacji można by powrócić do oryginalnego wyglądu, znacznie ciekawszego i piękniejszego niż znana wszystkim „Dama z gronostajem” z Muzeum Narodowego w Krakowie. Od wielu lat w środowisku muzealników trwa dyskusja, czy odsłonić wszystkie uroki portretu pięknej Cecilii, czy zostawić go, tak jak jest. Można wyróżnić dwa odmienne stanowiska: bardziej postępowe warszawskie i zachowawcze krakowskie. A fakt, że obraz od XVIII w. jest w tym samym miejscu, w Muzeum Czartoryskich w Krakowie, daje przewagę opcji nieruszania i nieodskrobywania. Wszystko się kręci Problem poddania „Damy…” zabiegom odświeżającym podjął niedawno prof. Antoni Ziemba, historyk sztuki z Muzeum Narodowego w Warszawie. Jego zdaniem należałoby zdjąć warstwę czarnej farby, która też jest zabytkiem, bo pochodzi z XVIII lub początku XIX w., w każdym razie z czasów księżnej Izabeli Czartoryskiej, i odsłonić pierwotny koloryt nieba. Niektórzy pisali mylnie, że postać kobiety umieszczona jest na tle pejzażu, ale to tylko tło imitujące niebo. Ma ono głębszy kolor po jednej stronie i bledszy po drugiej, dzięki czemu stwarza wrażenie zaplanowanego ruchu postaci wokół swojej osi. Kobieta zwraca wzrok ku jakiejś innej postaci, jakby reaguje, nawiązując kontakt z widzem i przekręcając też trzymanego w rękach gronostaja. Ten efekt ruchu został jednak zniszczony, a na tym miał polegać nowy typ portretu, nad którym pracował lubiący eksperymenty Leonardo. Czarne tło więzi postać i efektu nie ma. Prof. Ziemba uważa, że obraz mimo upływu wieków jest dobrze zachowany i wytrzymałby operację, ale nie należy do tego podchodzić fanatycznie. – To problem nie tylko techniczny, lecz także psychologiczny – mówi. – Jesteśmy przywiązani do tego wizerunku, który stał się dla Polaków żywą ikoną. To, że wszelkie prześwietlenia rentgenowskie i badania komputerowe mówią, co jest pod XIX-wieczną farbą, nie musi podważać stanowiska specjalistów z Krakowa, którzy radzą przemyśleć całą sprawę. Warto natomiast kontynuować badania nad obrazem. Co jest po drugiej stronie – Moim zdaniem można podjąć nieinwazyjne badania „Damy z gronostajem”, aby dowiedzieć się jak najwięcej o obrazie, ale z usunięciem późniejszych przeróbek jeszcze poczekajmy – mówi główny konserwator Muzeum Narodowego w Krakowie, Janusz Czop. – Nie będziemy go tak głęboko dotykać. Przy obecnym stanie techniki nie wszystko jest pewne. Najpierw dowiedzmy się dokładnie, w jakim stanie jest obraz, i spróbujmy ustalić, dlaczego zamalowano szarobłękitne tło. Może to oryginalne było uszkodzone, może chodziło o ukrycie złamanego narożnika deski? – zastanawia się Janusz Czop. – Jeśli zaczęlibyśmy usuwać czarną warstwę farby, nie wiadomo, co pod nią zastaniemy. Trzeba też zbadać, co jest po drugiej stronie obrazu, który wydaje się w dobrym stanie. No i jest też kwestia społecznego odbioru arcydzieła. Nie ma takiego człowieka, który widziałby pierwotną wersję obrazu, wszyscy natomiast pamiętają stan obecny. To jest ikona,
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz









