Jak na plan przejęcia całej Ukrainy, na trzeszczący front, na ukraiński skandal korupcyjny żądania Władimira Putina wyrażone niedawno na konferencji prasowej w Biszkeku wyglądają powściągliwie. Wszak chodzi tylko o odebranie Ukrainie Krymu, Donbasu i Ługańszczyzny! No ale jest to ok. 20% ukraińskiego terytorium, zatem niemal dokładnie taka część państwa, jaką w roku 1945 musiały przekazać Polsce pokonane w wojnie Niemcy. A o żadnych ustępstwach nawet mowy dziś nie ma.
Bo mniejsza już, że w rosyjskich żądaniach istnieją też inne punkty, których Putin teraz nie wymienił, ale których nigdy nie odwołał. Najistotniejsza jest odmowa rokowań z Ukrainą, bo jej władze są „nielegalne”. Putina nie obchodzi, że ukraińska konstytucja zabrania organizowania wyborów w stanie wojny. Natomiast z dumą powiada, że w Rosji podczas wojny takie wybory odbyły się normalnie. Porównywać Rosję z bombardowaną przez nią Ukrainą to szczyt cynizmu. A Rosja pouczająca Europę o zasadach demokracji – to dowcip stulecia.
Gdyby jednak jakaś siła zmusiła rosyjskiego dyktatora do uznania realiów, to i tak ma on w przyszłości zawsze ten sam argument: negocjacje z władzami nielegalnymi były nieważne. A gdyby Ukraina się ugięła i przeprowadziła wybory… Lecz przecież nie wiemy, czy miałyby się one odbyć po zawieszeniu broni, czy jeszcze w trakcie działań wojennych. No i na jakim właściwie terytorium. A gdyby organizowano je w warunkach pokojowych, na Ukrainie okrojonej od wschodu i południa, to bez trudu można sobie wyobrazić ujawniającą się wtedy rosyjską piątą kolumnę oraz artyleryjski ogień rosyjskiej propagandy, atakujący śmiertelnie zmęczone ukraińskie społeczeństwo. Czy z takiej „demokratycznej” zawieruchy wyłoni
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl









