Ostatni klezmer Galicji

Ostatni klezmer Galicji

Muzyka Leopolda Kozłowskiego to dzisiaj jedyne autentyczne żydowskie nuty na świecie

Napis w jidysz: „Hois” (Dom) na frontonie restauracji w centrum Krakowa budzi zdziwienie obcych, którzy skręcą tu przypadkiem z ruchliwej Starowiślnej. W lokalu króluje biedermeier. Na ścianach wiszą pejsate karykatury z „Ikaca”, przyciąga wzrok mapa Galicji i Lodomerii oraz bibeloty przypominające codzienne życie dawnych polskich Żydów.
– Pierwszy raz przyszedłem tu, na Kazimierz, dwa lata po wojnie, kiedy 6. Pomorska Dywizja Piechoty, w której służyłem, osiadła w Krakowie – wspomina Leopold Kozłowski, wybitny muzyk, kompozytor i pedagog, zwany przez Amerykanów największym klezmerem świata. – Na uliczkach, w każdej zrujnowanej kamienicy unosił się wówczas zapach śmierci. Uciekłem stąd i nie wracałem przez ponad 40 lat.
Ulica Szeroka jest pojemna niczym rynek miasteczka. Nic dziwnego, gdyż samodzielne miasto Kazimierz (dziś dzielnica Krakowa) było w XVI stuleciu najliczniejszym ośrodkiem Żydów na kontynencie europejskim. Po ostatniej wojnie zostały tu szczerbate mury, rozbierane nocami przez lumpów szukających pożydowskich dolarów oraz kosztowności. Najcenniejszym powojennym znaleziskiem były jednak kartki z przejmującymi pieśniami Mordechaja Gebirtiga – stolarza o kompozytorskim i literackim zacięciu.
Na przedwojennej Szerokiej stały trafiki, jatki, ogródki piwne, tu była najbardziej znana w Krakowie „tandeta”, tutaj chłopcy kopali szmaciankę, a w rynsztokach kąpały się wróble. I dziś jeszcze, kiedy przymknąć oczy, zdaje się, że razem z wiatrem znad Wisły dochodzą głosy węglowych flisaków, śpiewy z licznych bożnic oraz smętne porykiwanie zwierząt w rytualnej rzeźni. Tak przynajmniej twierdzi pan Leopold. Gdy znów otworzyć powieki, widać zabieganych turystów, dziesiątki parkujących samochodów oraz szyldy i parasole restauracji o żydowskim sznycie.
– Myślę, że wszyscy, którzy robią dzisiaj na Szerokiej interesy, powinni złożyć się na pomnik Stevena Spielberga – żartuje Zdzisław Les, właściciel Księgarni Żydowskiej „Jarden”. – Jeszcze dziesięć lat temu byliśmy tu tylko my oraz jedna jedyna restauracja – Ariel. Dzielnica całymi tygodniami robiła wrażenie martwej. Dopiero obecność filmowców kręcących „Listę Schindlera” obudziła zainteresowanie Kazimierzem.

Księga zagłady

– Mnie, jako niegdysiejszego przybysza ze Śląska, mistycyzm Kazimierza dotknął przypadkiem w latach studenckich – wspomina Joachim Russek z krakowskiej Fundacji Judaica. – Uważałem tę dzielnicę za nieodwracalnie zaniedbaną część miasta, gdzie młody człowiek nie powinien wychodzić wieczorem, żeby nie oberwać po głowie. W latach 70. zaczęto w Krakowie przebąkiwać, że w zrujnowanych synagogach pojawiają się Żydzi i odprawiają modły. Kiedy teraz o tym myślę, sądzę, że ich brak na Kazimierzu uważano za ostatecznie zamknięty rozdział historii. Okazało się, że to nieprawda, ale dziś, mimo że dzieje się tu tak wiele, zastanawiam się, ile w tym autentyzmu, a ile banału i blichtru.
Niemcy zlikwidowali „problem narodowościowy” w Krakowie tak skutecznie, że z 65 tys. wyznawców judaizmu uchowała się garstka. A potem doszło do ich exodusu po pamiętnym roku 1968.
– Jeszcze kilka lat temu zjawiali się w naszym biurze krakowscy Żydzi, przechwalający się, jacy to oni są dobrze zakamuflowani – wspomina Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Krakowie. – A ja zawsze pytałem: „Człowieku, jak ty możesz tak żyć? To cię przyprawi o chorobę. I w jakiej sytuacji stawiasz swoje dzieci?”.
Ze ścian siedziby gminy patrzą na nas oczy brodatych cadyków i rabinów. Jakubowicz ma takie poglądy, że mógłby mediatorem w starciach narodowościowych fobii na całym globie; on stara się myśleć kategoriami drugiej strony.
– Dwa lata temu byłem w USA na spotkaniu z dawnymi krakowskimi Żydami. Sala pełna emigrantów i w pewnym momencie rozmowa o wojnie zamieniła się w gremialny atak na polski antysemityzm. Przypomniałem wtedy, że w okupowanej Europie tylko w Polsce groziła śmierć za ukrywanie Żydów. Zapytałem też, kto z obecnych, gdyby sytuacja była odwrotna, zdecydowałby się pomóc Polakowi? Zapadła cisza…

Z Przemyślan na Szeroką

Moja rozmowa z Leopoldem Kozłowskim w kawiarnianym ogródku zamieniła się w spotkanie z połową artystycznego Krakowa. Co rusz ktoś podchodzi do stolika kompozytora. Ktoś pada mu w ramiona, inni dziękują za niedawny koncert w synagodze i będący jego efektem album płytowy pt. „Leopold Kozłowski – Ostatni Klezmer Galicji”. A Beata Rybotycka przyniosła swój nowy kompakt pod zabawnym tytułem „Szurum burum”… Ulica Szeroka bez codziennej prawie obecności mistrza byłaby niewiele warta.
– Leopold Kozłowski jest polskim skarbem narodowym – twierdzi z przekonaniem Wojciech Ornat, szef Klezmer-Hois. Powiada się, że muzyka Leopolda Kozłowskiego to dzisiaj jedyne autentyczne żydowskie nuty na świecie. Niektórzy pamiętają, jak Mistrz wrócił na Szeroką po 44 latach od niegdysiejszej powojennej wizyty. Zagrał w 1989 r. w starej synagodze, w której mieści się obecnie judaistyczna ekspozycja Muzeum Miasta Krakowa. Później zaczęły się koncerty z udziałem Jacka Cygana, Sławy Przybylskiej i innych artystów, którzy przystali do zespołu nazwanego Leopold Kozłowski i Jego Przyjaciele. Koncertują razem na prawie wszystkich kontynentach.
– Klezmerstwo to nie pogrywanie do kotleta, jak się powszechnie uważa – tłumaczy Mistrz. – Jest to twórczość diaspory oparta na tradycyjnej żydowskiej muzyce ludowej, w której można się doszukać elementów muzyki tych krajów, gdzie mieszkali klezmerzy. Chodzi o grę w dużym stopniu improwizowaną. Klezmer koncertuje zgodnie z rytmem swego serca, w sposób, którego nie da się zapisać. I dlatego każdy występ jest niepowtarzalny.
Pan Leopold mówi z wilgotnymi nieco oczami: – Dla mnie dzisiejsza Szeroka jest namiastką rodzinnych Przemyślan, a Klezmer-Hois to mój drugi dom…

Tych miasteczek już nie ma

Pieśń pod takim tytułem, w wykonaniu Mistrza, zamykała niedawny koncert w kazimierskiej synagodze Tempel. Profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, Sinai Leichter, jeden z największych współczesnych muzykologów Izraela, uznał koncert w synagodze oraz album za najwyższego lotu profesjonalizm z prawdziwą Jidiszkeit (żydowską żyłką).
– Dlaczego – pytam – nie wykonał pan „Miasteczek”, stojąc przed mikrofonem? Pieśń nadano z płyty, pan zaś siedział zadumany przy fortepianie.
– Nie byłbym w stanie śpiewać tego utworu przed publicznością. Nawet podczas nagrywania byłem pod wpływem tak silnych emocji, że po każdym zdaniu muzycznym robiliśmy przerwę – mówi cicho Mistrz. – Urodziłem się w familii wielkich klezmerów – zaczyna opowiadać historię swego życia. I maluje słowami Przemyślany, miasteczko opodal Lwowa, jakby prosto ze powieści Brunona Schulza. Ciemne sienie, ulice z kocimi łbami, sklepiki o szyldach równie wielojęzycznych jak lokalna społeczność, chruściane płoty za domami, zachwaszczone ogrody, a dalej kwieciste łąki i czarny las. Z takich miejsc ciężko wyrosnąć ponad przeciętność, chyba że dostało się w darze od fortuny wielki talent. Rodzina Brandweinów otrzymała w dziedziczenie muzyczny.
Pejsach Brandwein wraz z swoimi dwunastoma synami stworzył Orkiestrę Braci Brandweinów, najbardziej znaną grupę klezmerską Austro-Węgier, której kiedyś nawet Franciszek Józef I wysłuchać raczył. Herman, ojciec pana Leopolda, był najmłodszym z synów Pejsacha Brandweina i jedynym wykształconym muzycznie. Leopold miał kilka lat, gdy po raz pierwszy wraz z tatą i stryjami wystąpił publicznie jako cymbalista. Z czasem bracia Brandweinowie rozjechali się po świecie. Herman grał w orkiestrze symfonicznej Buenos Aires, skąd na swoje nieszczęście wrócił do Polski cztery lata przed drugą wojną. Stryj Naftali, mistrz klarnetu, trafił do USA i wspominany jest do dzisiaj przez tamtejsze czasopisma muzyczne jako „król świata klezmerów”.
A potem przyszedł holokaust.

Powroty sentymentalne

W powszedni dzień kilkanaście synagog oraz domów modlitwy na Kazimierzu pogrążonych jest w ciszy. Czasami można w nich zobaczyć nieliczne skupione postaci lub turystów bezceremonialnie rozświetlających wnętrza lampami aparatów fotograficznych.
Żydów mieszkających współcześnie w Krakowie nie starczyłoby, by wypełnić wnętrze jednej synagogi. Rojno robi się, gdy przyjeżdżają zagraniczne autokary z wycieczkami, zaś z okazji dorocznego Festiwalu Kultury Żydowskiej zjeżdża do Krakowa kilka tysięcy Żydów z całego świata.
W gminie żydowskiej wspominają, iż to pierwszy festiwal, z 1988 r., stał się okazją, by wymóc na władzach, żeby nieco „ogarnęły” dzielnicę. Potem, wraz z początkiem III RP, można było rozpocząć proces odzyskiwania dawnej własności, który – nie bez problemów – trwa do dziś. Od początków minionej dekady odbudowa żydowskiego Kazimierza odbywa się głównie dzięki czynszom za wynajmowanie lokali w kamienicach należących do gminy wyznaniowej.
Część funduszów gminy pochodzi z rozmaitych fundacji oraz od sponsorów. Wydatków jest wiele, ostatnio związanych zwłaszcza z ratowaniem resztek kirkutów. W samym Krakowie naliczyć można dziewięć cmentarzy żydowskich. Niedawno w biurze gminy zjawił się mężczyzna, który przyniósł unikat – książkę pochówków kirkutu na Podgórzu, gdzie zachował się… jeden nagrobek. Cmentarz zniszczyli Niemcy, resztki po wojnie rozkradziono. Ów człowiek chciał za księgę 10 tys. zł. Zadowolił się 7 tys.
Żadnej z 14 restauracji na Szerokiej nie prowadzi Żyd, niełatwo ich także znaleźć wśród właścicieli galerii oraz innych obiektów w dzielnicy. Największy kłopot z tożsamością współczesnego Kazimierza bierze się stąd, że w Krakowie – ba, w Polsce – nie mieszka nikt, kto pamiętałby tę część miasta sprzed wojny.
Regularnie co kwartał zjawia się Juda Frenkel, ponad 80-letni były więzień obozu w Płaszowie. Starzec mieszka na przemian to w Izraelu, to w Austrii, zaś na Kazimierzu spędza łącznie w ciągu roku 12 dni. Najczęściej przesiaduje w Klezmer-Hois. Pamięta nazwiska przedwojennych kazimierzan; wie, kto gdzie mieszkał, kto z kim się żenił, kto czym handlował, gdzie stały prostytutki i gdzie były utajone szulernie…
Co jakiś czas przyjeżdża z Anglii 89-letni intelektualista Rafael F. Scharf, zwany przez polskich przyjaciół Felkiem. W swoich książkach o wspólnych dziejach Polaków i Żydów bezceremonialnie wytyka grzechy jednych i drugich. Pamięta wszystko, nawet zapachy, o czym pisze w swojej najnowszej książce: „Co mnie i Tobie Polsko. Eseje bez uprzedzeń”. Opowiada w niej o pewnym polskim hrabi, który wyszedł z wagonu tylko dlatego, że siedział tam Żyd cuchnący czosnkiem. Wydarzenie stało się na tyle głośne, że Julian Tuwim poświęcił mu wiersz z następującym fragmentem: „…i ty, fortuny skurwysynu, gówniarzu uperfumowany…”.
Scharf, wspominając rodzinny Kazimierz, komentuje z właściwym sobie dowcipem: „Na żydowskiej ulicy unosił się specyficzny zapach – potu, stęchłych mieszkań, niewietrzonej pościeli, pikantnych przypraw (…), kwaśny zapach ubóstwa. (…) Nie był to zapach tylko żydowski, ale ten drugi, w odróżnieniu, miał też w sobie mocny dodatek wódki”.
Powroty sentymentalne, dziś już głównie potomków kazimierskich Żydów do dzielnicy przodków, nie są raczej udane. Jak w piosence pana Leopolda zmieniło się tutaj wszystko: ludzie, mieszkania, domy, dachy, ulice. I jak w piosence – rosną nowe drzewa.

Do Los Angeles

Mistrz mówi, że miał w życiu wiele szczęścia, bo choć tyle przeszedł, zawsze towarzyszył mu jakiś instrument. A przeżył getto w rodzinnym miasteczku, ziemiankę, w której kryła się rodzina, rozstrzelanie ojca, obóz koncentracyjny w Kurowicach pod Lwowem, ucieczkę stamtąd, partyzantkę w oddziale AK – wespół z bratem, który zginął w walce. Wreszcie Wojsko Polskie i szlak bojowy z Przemyśla aż do Łaby. Po wojnie, ciągle w mundurze, pan Leopold grał i komponował. We Lwowie ukończył szkołę muzyczną, w Krakowie – PWSM. Wkrótce objął kierownictwo Zespołu Pieśni i Tańca Krakowskiego i Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Później był kierownikiem zespołu Roma, a następnie Państwowego Teatru Żydowskiego w Warszawie. Dyrygował i komponował, zdobywał nagrody. Wtedy też zapisał na partyturze pierwsze kompozycje do filmów polskich i zagranicznych. Po 1968 r., gdy „ze względów zdrowotnych” musiał zdjąć mundur z epoletami pułkownika, nie pomyślał o wyjeździe do Izraela. Nadal robił swoje – tyle że już w cywilu.
W latach 70. było nieco łatwiej o paszport, zaczął więc korzystać z zaproszeń nadchodzących od dawna z instytucji muzycznych całego świata. Koncertował i prowadził zajęcia dydaktyczne w kilkunastu krajach. Wszystkie współczesne, najbardziej znane kapele klezmerów, zwłaszcza amerykańskie, odwiedzały i odwiedzają pana Leopolda, aby prosić go o „muzyczne błogosławieństwo”.
Ukoronowaniem muzycznego autorytetu mistrza było to, że sam Steven Spielberg poprosił go o konsultacje muzyczne podczas realizacji „Listy Schindlera”. Któż mógł lepiej wywiązać się z tego zadania niż ostatni z tych, którzy melodie galicyjskich klezmerów mają w genach?
Niedawno z Los Angeles nadeszła propozycja, by Leopold Kozłowski objął dyrekcję Światowego Centrum Kształcenia Muzyków Klezmerów, którego założenie planowano w Mieście Aniołów. Mistrz odpowiedział, że ze względu na wiek nie wybierze się już za ocean, lepiej więc byłoby, gdyby centrum powstało w… Krakowie.
– Mam osobiste muzyczne marzenie – uśmiecha się pan Leopold. – Zabieram się do napisania musicalu. Będzie to opowieść o żydowskiej dziewczynie, która znajdując swoje korzenie na Kazimierzu, przybiera imię Jehudit. Chciałbym, żeby ta tytułowa postać była łącznikiem pomiędzy historią a współczesnością dzielnicy.

Miejsce polsko-żydowskie

Na ulicy Rabina Meiselsa 17 stoi gmach bodaj najładniejszy ze wszystkich na Kazimierzu. Przed wejściem właśnie zatrzymała się szkolna wycieczka. – To Centrum Kultury Żydowskiej – wyjaśnia młodzieży nauczycielka.
Pomysł stworzenia takiego ośrodka zrodził się pod koniec lat 80. w środowisku krakowskich oraz zagranicznych intelektualistów, zresztą nie tylko Żydów. Zadaniem placówki ma być tworzenie klimatu obywatelskiego. Powołana do życia Fundacja Judaica otrzymała od miasta zrujnowany dawny dom modlitewny i rozpoczęła starania o pieniądze. Dzięki amerykańskiej pomocy wpłynęły 2 mln dol., wsparcia udzieliły też krakowskie władze oraz Komitet Odnowy Zabytków Krakowa.
– Obawialiśmy się trochę, jak zostaniemy przyjęci, ale przez wszystkie lata naszej działalności nie doszło do ani jednego ekscesu – wspomina Robert Gądek, dyrektor ŻCK. – Staramy się być widoczni, atrakcyjni zarówno dla Żydów, jak i Polaków. Na początku ci drudzy przychodzili przede wszystkim, żeby… stąd zatelefonować, gdyż wówczas nie było jeszcze komórek. Latem kusiła gości klimatyzacja w kawiarni.
Dziś popularnością cieszy się antykwariat, sporo ludzi przychodzi do biblioteki.
Blisko połowę funduszów na bieżącą pracę kazimierskiego ośrodka przynosi jego własna działalność gospodarcza, 10% wykłada Fundacja Batorego, pomagają trochę władze wojewódzkie, o resztę trzeba się wystarać u sponsorów.
Kamienica na Meiselsa to często pierwsze miejsce na Kazimierzu, które odwiedzają Żydzi z zagranicy. Najbardziej zaskoczeni są tym, że centrum prowadzą wyłącznie Polacy.

Wydanie: 2003, 26/2003

Kategorie: Reportaż
Tagi: Adam Molenda

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy