Na czarno przez granicę

Na czarno przez granicę

Porzuceni przez przewodnika Hindusi przez cztery dni błąkali się po bieszczadzkich lasach. Byli pewni, że są już w Niemczech

Jeszcze słońce nie wstało, a my już na granicy. Kilkumetrowa leśna przecinka, należąca po połowie do nas i do wschodnich sąsiadów, zmienia się co kawałek w zbity gąszcz jeżyn, krępujących nogi kolczastymi pędami. Powalone drzewa dają się ominąć, wezbrane po ostatnich deszczach, wypływające nie wiadomo skąd potoki trzeba pokonać w bród.
Zanim wyszliśmy na patrol, musiałam przyrzec, że nie ujawnię trasy marszu ani nazwiska plutonowego: cztery lata w służbie, po kursie podoficerskim w Koszalinie, na co dzień pracuje jako funkcjonariusz operacyjny, mundur zakłada rzadko. – To najdłuższy, liczący 73 kilometry odcinek graniczny przypadający na jedną strażnicę – mówi, nie odejmując od oczu lornetki. – Do listopada zeszłego roku, nim otwarto nową placówkę w Ustrzykach Górnych, patrolowaliśmy 104 kilometry.
Pogranicznicy z Lutowisk zatrzymali w ub.r. 154 nielegalnych emigrantów. Komendant strażnicy, major Piotr Płóciennik, lubi intrygować dziennikarzy informacją, że połowa zatrzymań to sukces detektywa Floksa. Naciskany o szczegóły, odkrywa karty: Floks to pies tropiący, zatrudniony „na etacie” w straży granicznej.
Dopiero dziewiąta, a słońce już grzeje mocno. Jesteśmy na wysokości 1221 m n.p.m., na szczycie Krzemieńca, w trójstyku granic między Polską, Ukrainą i Słowacją. Spomiędzy drzew wyłania się potężny, betonowy słup pomalowany w biało-niebieskie pasy. Dołem płynie wąski, górski potok. To San. Granica państwa przebiega jego środkiem. Trzeba wejść na drzewo, by zobaczyć słynną sowiecką „sistiemę” – dwumetrowej wysokości zasieki z kolczastego drutu, przegrodzone pasem zaoranej, wysypanej żółtym piaskiem ziemi. Jeszcze kilka lat temu druty były pod napięciem, najlżejsze dotknięcie stawiało na nogi ukraińskich i polskich strażników, z kontrolnych wieżyczek leciały w niebo rakiety i ruszał pościg za śmiałkiem, który próbował przekroczyć granicę Kraju Rad. Starzy wopiści wspominają, że według traktora, który codziennie o określonej godzinie rozpoczynał bronowanie pasa granicznego, regulowali swoje zegarki. Mimo że dziś nikt już nie wierzy w skuteczność „sistiemy”, ciągnie się ona nadal na przestrzeni wielu kilometrów, zdemontowana jedynie w pobliżu przejść granicznych.
Brzeg Sanu z obu stron jest łagodny: ukraiński zalesiony, nasz prawie całkiem odkryty. Do gałązek wszędobylskiej olchy-samosiejki ktoś przywiązał kawałki białych szmatek i namalował strzałki na korze. Specjalną farbą, która fosforyzuje w nocy. – Amatorska robota – pogardliwie komentuje plutonowy. Bardziej doświadczony, ostrożniejszy przewodnik pójdzie korytem rzeki, nie zostawiając śladów.

W stronę zachodzącego słońca
Przewodnicy nazywają swoich klientów czarnuchami lub czarnomazami, ze względu na ich śniadą cerę i ciemne włosy.
– Schemat działania jest zawsze taki sam – mówi ppor. Elżbieta Pikor, rzecznik prasowy Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej w Przemyślu. Przedstawia go na przykładzie rozpracowanej i zlikwidowanej w ramach akcji „Widnokrąg” międzynarodowej, 18-osobowej grupy przestępczej, na czele której stali dwaj mieszkający w Polsce Syryjczycy, Irakijczyk i Ukrainiec. Pierwszy etap to skompletowanie grupy osób z krajów tzw. wysokiego ryzyka: Wietnamu, Afganistanu, Sri Lanki, Indii, Pakistanu, Mołdawii, Mongolii, Armenii, Rosji, a ostatnio także z Iraku i innych. Na wyekspediowanie jednego mieszkańca składają się tam niekiedy całe wsie.
Stawki za przemyt jednej osoby wahają się od 2 do 20 tysięcy dolarów. Najmniej płacą mieszkańcy krajów WNP, najwięcej odległych państw azjatyckich i afrykańskich. Ci ostatni samolotami Aerofłotu przylatują do Moskwy, stamtąd przedostają się na Białoruś, Litwę i Ukrainę. Tu czekają na przewoźników, a potem na kuriera, którego zadanie jest najtrudniejsze – przerzut przez granicę. Gdy się powiedzie, kurier inkasuje 50 dolarów od osoby. Po polskiej stronie na „gości” czekają właściciele „dziupli”, najczęściej bezrobotni, byli pracownicy PGR-ów. Za miejsce w stodole lub w brogu siana i wyżywienie dostają 10-20 złotych od osoby. Czekanie na konwojenta, który odtransportuje grupę w głąb kraju lub pod niemiecką granicę trwa czasem wiele dni.
Ta grupa składała się z dziesięciu mężczyzn i dwóch kobiet: obywateli Afganistanu i Wietnamu. Zatrzymani zostali w Bandrowie, oddalonym o kilometr marszu od granicy. W Polsce chcieli prosić o azyl. Poza rzeczami osobistymi nie mieli żadnego ekwipunku, jedzenia ani dokumentów. Nie stawiali oporu. Zmarzniętych, przemoczonych od rosy, znużonych długim marszem i głodnych odkonwojowano do strażnicy w Ustrzykach Dolnych.
Strażnicy z Lutowisk dobrze pamiętają przypadek, gdy patrol znalazł kilkunastoosobową grupę Kurdów – nawet nie próbowali uciekać, byli u kresu fizycznej wytrzymałości. Jeden umierał. Komendant wezwał śmigłowiec, a pilot dokonał cudu, lądując na otoczonej drzewami polanie. Gdy odleciał z chorym, resztę grupy należało doprowadzić do strażnicy. Ćma, choć oko wykol, wysiadły latarki, deszcz nie pozwolił rozpalić ogniska. Racami wezwano pomoc. Następnego dnia ktoś z grupy powiedział, że w górach został jeszcze jeden uciekinier. Nie miał sił na dalszy marsz, chciał umrzeć. Gdy funkcjonariusze SG z pomocą psa tropiącego odnaleźli to miejsce, już nie żył.
Zatrzymany na stokach Tarnicy młody mężczyzna nie wyglądał na turystę; był nielegalnym emigrantem z Mołdawii. Został porzucony w górach przez swojego rodaka, który za 100 dolarów przeprowadził go przez granicę. Błąkał się w ciemnościach przez kilka godzin, aż zatrzymali go strażnicy. Nie miał bagażu, pieniędzy, tylko kawałek chleba. Gdyby noc była mroźniejsza, wędrówkę mógł przypłacić życiem.
Straż graniczna z Lutowisk zatrzymała też kilku Hindusów. Potwornie wychudzonych, wyczerpanych tak, że nie mogli nawet mówić. Pokazywali na palcach, że ich exodus trwa już trzy miesiące. Porzuceni przez przewodnika, który zapewnił, że są już w Niemczech, przez cztery dni błąkali się po bieszczadzkich lasach.
Pięciu ciemnoskórych mężczyzn przedostało się do Polski tunelem, wygrzebanym pod ukraińską „sistiemą”. Musieli się czołgać, bo podkop pod siatką miał zaledwie pół metra. Gdy zatrzymali ich funkcjonariusze SG w Medyce, błoto spływało z każdego od czubka głowy do cholewek butów. Nie mieli nic do jedzenia, cały majątek stanowił dziesięciodolarowy banknot. Przyznali, że Polska była w ich podróży etapem przejściowym, szli do Niemiec. Do granicy doprowadził ich przewodnik, od każdego wziął po 1000 dolarów.
W kilkunastoosobowej grupie Wietnamczyków były kobiety i dzieci. Od granicy do „dziupli” – namiotów rozstawionych nad Zalewem Solińskim, w Rajskiem – mężczyźni szli na piechotę, etapowo, przez cztery dni, kobiety z dziećmi „tylko” kilkanaście kilometrów do szosy, skąd miał ich zabrać samochód. Mały chłopczyk był zmęczony i głodny, głośno płakał. Przewodnik urwał garść trawy i wetknął dziecku do buzi. – Żryj! – krzyknął.
Ukraińscy „prowaditiele”, często żołnierze, za butelkę wody mineralnej żądają 20 dolarów. Kto opóźnia marsz, w ogóle nie dostaje płynów, tylko razy wymierzane skórzanym pasem. Uchodźcy z Wietnamu, obywatele „gorszej kategorii”, przez kilka dni przetrzymywani byli w kontenerach na śmieci. Gdy protestowali, usłyszeli, że wymagają tego względy bezpieczeństwa. Jerzy H. z Chmiela w pow. bieszczadzkim specjalnie przystosował swego stara do przewożenia odpadów.
W nocy z 10 na 11 sierpnia br. funkcjonariusze ze strażnicy w Ustrzykach Górnych zatrzymali największą w okresie kilku ostatnich lat, 25-osobową grupę nielegalnych emigrantów z Indii, Pakistanu i Afganistanu. Sami mężczyźni, w wieku od 16 do 40 lat. Podczas wstępnego przesłuchania wyznali, że kilka tygodni wcześniej przylecieli samolotami do Moskwy, a stamtąd do Kijowa. Furgonetka przewiozła ich do jakiejś miejscowości w górach, gdzie opiekę nad grupą przejęli dwaj ukraińscy przewodnicy i doprowadzili do granicy z Polską. Wskazali orientacyjny kierunek marszu i znikli w ciemnościach. Zdezorientowani mężczyźni sforsowali granicę, lecz po przejściu kilku kilometrów zostali zatrzymani. Najbardziej rozmowny, 21-letni Afgańczyk, powiedział, że celem podróży były Niemcy. Za pomoc w dostaniu się tam zapłacił z góry, w swojej ojczyźnie. Spokojnie przyjął informację, iż – zgodnie z międzynarodową umową o readmisji – wraz z całą grupą zostanie przekazany ukraińskim wojskom ochrony pogranicza. – Do domu i tak nie mam po co wracać – oświadczył.
Polscy funkcjonariusze straży granicznej twierdzą, że przekazywani na Ukrainę uchodźcy przetrzymywani są w areszcie, dopóki starczy kaszy do jedzenia i wody do picia, a potem puszczani wolno. Jeżeli mają pieniądze, ponownie próbują forsować granicę. Los pozostałych jest nieznany.

Nie w tę stronę
W strażnicach można też usłyszeć humorystyczne opowiastki o przygodach zdarzających się w trakcie służby.
Jednym z najbarwniejszych emigrantów był pewien młody Rosjanin. Granicę przekroczył z dwoma kolegami. Gdy tamci odjechali na skradzionych rowerach, on postanowił ich przechytrzyć i zdobyć samochód.
– Rano słyszymy – opowiadają mi polscy funkcjonariusze – że ktoś poprzecinał opony w samochodach stojących na parkingu. Jedziemy, patrzymy: w jednym śpi nasz „ptaszek”. Przyznał się potem, że nigdy nie prowadził auta, nie umiał go nawet uruchomić, zaś opony poprzecinał, by uniemożliwić pościg. Na amerykańskim filmie widział, że tak właśnie postępują gangsterzy.
22-letni Stiepan nie miał paszportu, lecz chciał sprawdzić, co w Przemyślu porabia jego żona. Przeczołgał się pod drutami i przez lasy, pola szedł do swojej kobiety. Zatrzymany przez funkcjonariuszy ze strażnicy w Hermanowicach zwierzył im się z kłopotu. Oto żona, wyjechawszy na zarobek do Polski, zostawiła go z małym dzieckiem, a od pewnego czasu przestała przysyłać pieniądze, a nawet listy. Młody żonkoś obawiał się, czy zamiast handlować na bazarze, nie zmieniła profesji i z utargu dziennego nie przeszła na nocny.
24-letni Mołdawianin przeskoczył „sistiemę”, używając tyczki. Uszedł siedem kilometrów, nim zatrzymał go patrol ze strażnicy w Medyce. Niedoszły gastarbeiter chciał dotrzeć do Niemiec.
Jedyną osobą, która przekraczała nielegalnie granicę w odwrotnym niż wszyscy kierunku, był 73-letni mieszkaniec przygranicznej wsi w powiecie lubaczowskim. Będąc pod dobrą datą, stracił orientację w terenie, długo błądził po lesie, a w końcu zasnął na polance w odległości kilometra od granicy. Zbudzili go umundurowani i uzbrojeni żołnierze, mówiący w obcym języku. Trwało kilka godzin, nim w strażnicy Borowoje ustalono jego tożsamość i dano wiarę wyjaśnieniom. Przekazywany polskiej straży granicznej płakał z radości.

Nocny patrol
Odcinki polsko-ukraińskiej granicy między Korczową, Kalnikowem, Medyką i Hermanowicami w Przemyskiem są krótsze i łatwiejsze do ochraniania niż tamte w Bieszczadach. Lubią je także nielegalni emigranci.
– Jest pani pierwszą dziennikarką, której komendant zezwolił na udział w nocnej akcji patrolowania tego newralgicznego odcinka – podsycała mą zawodową ciekawość Elżbieta Pikor. Kiedy przed godziną 22.00 szykowaliśmy się do wyjazdu, komendant strażnicy w Kalnikowie, kapitan Artur Bik, po odebraniu telefonu przybrał postawę zasadniczą i zameldował się służbowo.
– Komendant BOSG, major Drużdż, wyraził życzenie osobistego udziału w dzisiejszym patrolu.
Północ minęła, a my nadal stoimy na szczycie wzniesienia opodal Starżawy. W nieprzeniknionej ciemności nie widzę pojazdu obserwacyjnego ani funkcjonariuszy ubranych w polowe, maskujące mundury. Podczas patrolu obowiązuje bezwzględna cisza, zakaz używania latarek, palenia papierosów.
W przedziale operatorskim pojazdu obserwacyjnego (PO) miejsca niewiele, najważniejsze – przy pulpicie, zajmuje Marek, absolwent kursu operatorów pojazdów obserwacyjnych, potwierdzonego certyfikatem. – Takich specjalistów mamy w Kalnikowie i Medyce kilkudziesięciu – informuje Piotr Drużdż. – Dwa zakupione z funduszów PHARE pojazdy wyposażone są, oprócz standardowych urządzeń, w kamery termowizyjne i noktowizory. Te pierwsze reagują na naturalne ciepło emitowane przez żywe organizmy i potrafią je wykryć z odległości nawet 15 kilometrów. Dodatkowo każdy PO ma system łączności satelitarnej, laserowy dalmierz, który pozwala bardzo dokładnie określić odległość, w jakiej znajduje się obserwowana osoba lub grupa ludzi. Noktowizor, przetwarzając promieniowanie podczerwone w obraz, umożliwia widzenie w ciemności. Dzięki temu funkcjonariusze z Medyki mogli z odległości pięciu kilometrów obserwować osoby na terytorium Ukrainy, które szły w kierunku Polski. Widzieli, jak skradają się do granicy, forsują „sistiemę” i przechodzą na naszą stronę. Schwytanie ich było kwestią kilku minut. W ten sam sposób wykryta została grupa uchodźców z Czeczenii oraz nieproszony przybysz z Kirgistanu, zatrzymany w rejonie Kalnikowa.
– Ciepło, ciemno, zbliża się weekend. Niewykluczone, że ktoś będzie próbował przeskoczyć – rozpala wyobraźnię kapitan Bik.
– Druga w nocy, myślą, że śpimy.
Umocowana na dachu pojazdu obserwacyjnego kamera wydobywa z mroku zabudowania w Starżawie, Stubnie i Nakle, bociany w gniazdach, przemykającego dołem, między drzewami lisa, niosącego w pysku upolowaną zdobycz. – Dżojstik służy do manewrowania kamerą w poziomie i w pionie. Ona umie chodzić w kółko, chełpi się operator. – Widzi pani: tu zając, a tam jeleń. Są pięć kilometrów od nas, dorzuca, patrząc na dalmierz sprzężony z komputerem. – Teraz dam szerokie pole…
Kopuły cerkwi, wieżyczki strażnicze, pas zabronowanej ziemi wzdłuż „sistiemy”, zasieki, a pomiędzy nimi sylwetki dwóch ukraińskich żołnierzy pełniących patrol. Idą raźno, noga w nogę, jak na defiladzie.
Ciszę w kabinie przerywają nagle ostre i szybkie komendy:
– Zmień polaryzację! Najedź na niego! Podaj odległość.
Na monitorze widzę poruszający się biały punkt, który za moment staje się sylwetką biegnącego człowieka.
– Z punktu 121, drogą na kierunek punkt 148 jedna osoba – idzie radiowy meldunek do oficera dyżurnego w strażnicy w Kalnikowie.
Człowiek przystaje, biegnie, rozgląda się w koło, chowa za krzaki.
– Określ dokładnie położenie i odległość. Pokieruj tam 26.
– Zgłaszam się, 26.
– 610 metrów ode mnie. Między cmentarzem a znakiem 529.
– 26. Przyjąłem. Zajmuję stanowisko na skraju cmentarza. Jedna osoba, nie ma więcej?
– Oglądam teren w koło… Czysto!
– Idzie na mnie.
– Przystąp do zatrzymania i przeszukania.
– Przyjąłem.
– 26 do Zero. Mężczyzna. Bez dokumentów. Tylko telefon komórkowy.
– Decyzją Zero 1 ściągnąć patrol dyspozycyjny i doprowadzić do strażnicy.
– Przyjąłem.


Coraz więcej nielegalnych imigrantów

Na 370-kilometrowym, ochranianym odcinku wschodniej granicy naszego państwa zlokalizowanych jest 17 strażnic, w tym 10 na granicy z Ukrainą. W ciągu 10 lat działalności funkcjonariusze Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej w Przemyślu zatrzymali 9 tysięcy sprawców przestępstw granicznych.
Z roku na rok nielegalnych przekroczeń granicy państwowej jest więcej. W 1999 r. zatrzymano 400 osób, w r. 2000 już 604 osoby. Ujęto również 24 członków międzynarodowych szajek, organizujących przerzuty grup nielegalnych emigrantów. W roku bieżącym notuje się znaczny wzrost przestępczości granicznej (295 osób do połowy sierpnia).

Wydanie: 2001, 36/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy