Zjadłem oko barana

Zjadłem oko barana

2,5 tysiąca kilometrów rowerem drogami, które pamiętają karawanę podróżnika Marco Polo

Trasa mojej wyprawy wiedzie przez Uzbekistan, Tadżykistan (góry Pamir) i część Kirgizji – Jedwabnym Szlakiem Azji Środkowej.
Dawny szlak wiódł z Chin do odległych miast Europy: Wenecji, Sewilli i Florencji. To tą drogą setki lat temu karawany objuczonych wielbłądów (dzisiaj samochodów marki Kamaz) wędrowały na bazary południowej Europy, by sprzedać drogocenny jedwab, kamienie szlachetne, przyprawy, farby, złoto, srebro, egzotyczne ptaki i zwierzęta. Na Jedwabnym Szlaku spotykały się cywilizacje Wschodu i Zachodu, kultury, tradycje, religie.

Uzbekistan: kraina bawełny

Czerwcowy poniedziałek. Słoneczny żar wypala mózg. W Uzbekistanie właśnie rozpoczęły się czila – gorące dni. Przez następnych 40 dni będzie 40 stopni C. Na głowę zakładam czapkę z daszkiem, kawałek materiału chroni kark. Zwilżam ją wodą z wysychającego strumienia. Związuję gumą sakwy rowerowe. Ruszam. Na poboczach drogi ruch. Wszyscy sprzedają arbuzy. – Jeżeli nie będzie gorąco, arbuzy nie będą śpiewać. Nie będą smaczne – śmieje się Uzbek.
Jadę w kierunku osady Bekabad przy granicy z Tadżykistanem. Zatrzymuję się we wsi Boka. Dookoła pola bawełny. Uprawia się ją tu od lat i robi m.in. płócienne okrycia, które doskonale chronią przed słońcem. Płótno z bawełny jest lekkie, ale mocne i trwałe. Dlatego większość tutejszych kobiet chodzi w płóciennych strojach.
Z drugiej strony, bawełna to klęska Uzbekistanu. Przez nią zniknęły pola ryżu, pszenicy, zielone łąki i plantacje brzoskwiń. Marzeniem władz sowieckich było zrobienie z republiki bawełnianego imperium. Od lat 30. ubiegłego wieku woda z Syr-darii i Amu-darii nawadniała pola bawełny, ale połowa wsiąkała natychmiast w suchą glebę. Ilość wody w korytach rzek zmniejszyła się o połowę. To doprowadziło do zagłady wysychającego w zastraszającym tempie Jeziora Aralskiego, niedostatecznie zasilanego przez obie rzeki. W Uzbekistanie od dawna już brakuje wody. Niedawno w sklepach pojawiła się woda butelkowana szwajcarskiego koncernu – bardzo droga, prawie 4 zł za litr (przeciętny Uzbek zarabia w przeliczeniu ok. 200 zł miesięcznie).
Mijam kolejny posterunek milicji. Funkcjonariuszy na drogach jest bardzo dużo – na jednym skrzyżowaniu potrafi stać i dziesięciu – i mogą praktycznie wszystko. – Stój! – zatrzymuje mnie jeden z nich. – Masz papierosy? Nie, pokaż paszport. Wylegitymowanie się jest obowiązkiem. Jeśli im się coś nie spodoba, mogą kazać zapłacić nawet 100 dol. Po 10-minutowej dyskusji puszczają mnie. Jadę dalej, pogrążam się w ciężkiej, rozgrzanej, dusznej martwocie.
– Daleko do granicy? – zaczepiam przechodzącą kobietę. – 80 km – odpowiada. – Możesz spać u nas w domu, zjesz, napijesz się.
Mam dość jazdy na dzisiaj. Przyjmuję zaproszenie. Kobieta mieszka w niewielkiej lepiance. Dostaję pierogi z kapustą. Sok z moreli łagodzi pragnienie. Kładę się w niewielkim pokoju. Nie ma łóżek. Są tylko dywany. Na ścianie wisi plakat Mekki, świętego miejsca każdego muzułmanina.
Siedzimy po turecku. Z małych miseczek siorbiemy zieloną herbatę. Maczamy w niej pszenny chleb. Wieczorem przychodzi mąż gospodyni. Oczy czarne jak węgiel, przenikliwe. Silny uścisk dłoni, blizna na prawym policzku. Służył w wojsku w Murmańsku, kiedy Uzbekistan był radziecką republiką.
– Po co jedziesz do Tadżykistanu? – pyta.
– Tam są duszmany – wrogowie.
Uzbecy nie lubią się wzajemnie z Tadżykami. Mówią, że od nich biorą się narkotyki i terroryści.
W nocy słyszę śpiewne modlitwy – puszczane są pięć razy na dobę z głośników. A rano znowu pedałuję w piekącym słońcu. Dojeżdżam do Bekabadu. – Dokąd jedziesz? – pyta właściciel restauracji.
– Tadżykistan!
– Zwariowałeś? Ciebie zastrzelą, a rower sprzedadzą na bazarze w Duszanbe – śmieje się. – Usiądź, musisz coś zjeść. Przynosi mi wypieczonego hamburgera. Na koszt restauracji. Gościnność Uzbeków jest większa niż ich kraj. Jeszcze ani razu nie rozstawiłem namiotu. Gdziekolwiek się zatrzymuję, częstują jedzeniem i pozwalają przenocować.
Niestety granicy w Bekabadzie nie mogę przekroczyć. Brak przejścia międzynarodowego – tłumaczy wopista. Cofam się do oddalonego o 40 km Bostonu.

Tadżykistan: w krainie kamaza

Kobiety tadżyckie przystają, odwracają się tyłem do roweru i ręką zasłaniają twarz. Rewolucja uwolniła je od zasłon. Zdjęły parandże. Jednak odruchy pozostały. Co chwila mija mnie tadżycki „mercedes” – osiołek. Tak nazywają go tubylcy. Kierunek Duszanbe, stolica kraju. Ręce zaczynają drżeć. Podskakuję jak piłka na podziurawionej drodze. Zatrzymuję się w niewielkiej wiosce Chorukh-Dayron.
– Siadaj – zachęca napotkany mężczyzna w kwadratowej czapeczce. Tiubietiejka, muzułmańskie nakrycie głowy, jest symbolem mądrości. Zostaję na nocleg. – Dalej możesz mieć problemy. Chińczycy budują drogę do Duszanbe. Wygrali przetarg z Włochami, Irańczykami i Turkami. Chińczycy są wszędzie! – śmieje się gospodarz, popijając herbatę. W Tadżykistanie pije się herbatę zieloną i czarną. Obie łagodzą pragnienie. Ludzie sączą je godzinami w cieniu drzew, siedząc na dywanikach. Po rozpadzie ZSRR i upadku kołchozów żyją bardzo biednie. Średni miesięczny zarobek wynosi w przeliczeniu 30 zł, za co można kupić 20 arbuzów. Oprócz hodowli kóz i baranów uprawiają ziemię. Zbierają osiem kwintali pszenicy z hektara. Pola znajdują się wysoko w górach, na różnych wysokościach, dlatego żniwa trwają kilka miesięcy. Tak jest w całym Tadżykistanie, gdzie sieje się i zbiera przez okrągły rok. Później zbiory sprzedaje się na bazarach, które też są całoroczne, nawet kiedy spadnie śnieg i jest 15 stopni mrozu.
Cała osada ogląda mój rower. Dla nich to nowość. Rzadko kto tu przyjeżdża, zwłaszcza na rowerze. Nie mogą zrozumieć, po co podróżuję rowerem po tych bezdrożach.
Wszędzie są kanały, które nawadniają pobliskie pola ziemniaków i pszenicy. Na obszarach wiejskich jedynie jedna trzecia ludności miała dostęp do czystej wody. W kraju rozprzestrzeniały się tyfus, gruźlica, choroby układu pokarmowego. Woda płynie z lodowców, z Kirgizji! Kiedy przyjdzie lato, wszyscy zajadają się arbuzami. Życie Tadżyka w wiosce to monotonia – picie herbaty i rozmyślanie. Gwiazdy nad wioską rozświetlają noc. Wioska jest bez prądu.
Teren robi się coraz bardziej górzysty. Ciężko pedałować. Mój rower waży 27 kg. Ma metalową ramę. W razie pęknięcia mogę ją zespawać w miejscowym warsztacie. Sakwy crossa ważą po 25 kg. Objuczony jak niegdyś wielbłąd, który przemierzał ten szlak z Kaszgaru w zachodnich Chinach aż do Wenecji, próbuję wjechać na Anzob Pass – przełęcz na wysokości 3,5 tys. m. Droga szutrowa. Kamienie strzelają spod opon. W połowie drogi schodzę z siodełka. Zadyszka. Prowadzę rower.
Słyszę ryk silnika. Zza zakrętu wyłania się ciężarówka. To kamaz, cud rosyjskiej motoryzacji, samochód, który pokonuje wszystko i wszędzie.
– Wsiadaj. Podrzucimy cię – zachęca kierowca. Spoglądam na wijąca się jak wąż drogę między górami. Kładę rower na worki z cementem. Właścicielem kamaza jest Abraham Aslabyk. Okrągła twarz, na przedzie dwa złote zęby. Ma 30 lat. Mieszka w okolicach Duszanbe. Wozi cement na budowę mostów. Samochód pokonuje wznoszące się na wysokości blisko 4 tys. m wąskie drogi i głębokie koryta rzek. Zanurzony po maskę bez problemu je forsuje. Bez tego samochodu w Tadżykistanie nie istniałby transport. W wioskach są warsztaty, które naprawiają tylko kamazy. W trakcie podróży z Uzbekistanu do Duszanbe kamaz przebija średnio cztery opony. To standard na 500-kilometrowej trasie.
Znowu wsiadam na rower. Przed Duszanbe potykam się. Ciężkie sakwy przewracają sprzęt. Pękły klocki hamulcowe. Linka również się zerwała. Po przejechaniu 150 km górskimi bezdrożami ponownie ładuję swój rower do kamaza, mojego zbawiciela. Jadę do Duszanbe. Muszę tam naprawić rower. Przed wjazdem do stolicy dzwonię do Abrahama. Obiecał, że pomoże, kiedy się tu zjawię. Po niespełna 40 minutach podjeżdża nowym srebrnym audi A6. Sprowadził auto z Moskwy. Jedziemy do jego domu. Wcześniej jednak zawozi mnie do łaźni. – Ogol się, wykąp – będzie ci lżej.
Jeden z jego siostrzeńców otwiera bramę. Wjeżdżamy samochodem do środka. Właśnie wysypano na betonowej posadzce pszenicę. Musi się wysuszyć. Elegancki samochód stoi koło rozwalającej się lepianki. Tam mieści się toaleta, dziura o głębokości 10 m. Na środku posesji niewielki ogród. Rosną morele. Trochę kwiatów. Ogród jest zawsze spryskiwany z rana i na wieczór. Właśnie cały dom jest odnawiany. – Musi być czysty. Niedługo przyjadą goście na wesele braciszka – śmieje się Abraham. Dom jest przestronny. Dziewięć pokoi ma wystarczyć dla 16-osobowej rodziny. Na podłogach leżą kolorowe dywany. Brak jakichkolwiek mebli. Wszyscy siedzą na podłodze. Nie ma tutaj zwyczaju jedzenia posiłków ze stołu. Abraham wszystkich zna, a jego wszyscy szanują. Jest biznesmenem. Oprócz kamazowego interesu prowadzi sklep, handluje samochodami i nie wiadomo czym jeszcze. Wcześniej mi powiedziano, że kto w Tadżykistanie ma dobry zachodni samochód, ten na pewno miał lub ma do czynienia z narkotykami. W Tadżykistanie handel narkotykami jest powszechny – to szmuglerska droga tranzytowa z Afganistanu do Europy.
Za 10 dni w rodzinie Abrahama będzie wesele. Jego brat przyjeżdża z Moskwy. Jak większość Tadżyków pracuje w Rosji, bo w Duszanbe o pracę jest trudno. Bierze ślub z 20-letnią dziewczyną. W Tadżykistanie tak jak w innych krajach muzułmańskich kobieta musi wyjść za mąż przed 22. rokiem życia. Później nie jest atrakcyjna dla mężczyzn. – Kobieta musi być młoda, dziewica – śmieje się Abraham. – Zostań na weselu. Znajdziemy ci jakąś kobietę.
Abraham mieszka z rodzeństwem, żoną i rodzicami. Tadżyckie rodziny są wielodzietne. Abraham ma czterech braci i pięć sióstr. Jedziemy na bazar. Kupujemy posag dla rodziców panny młodej. Do kamaza ładujemy dwa worki pszenicy, dwie żywe krowy, dwa worki przypraw, suszonych owoców i worek słodyczy. Będzie zabawa – śmieje się Abraham.
W Duszanbe poznaję Swietłanę. Pracuje w restauracji. Rodzice pochodzą z Rosji, ale ona urodziła się w Tadżykistanie. Nie ma urody gwiazdy filmowej, za to wdzięk, który miesza mężczyznom w głowie. Delikatny makijaż, smukłe dłonie. Kobiety ze stolicy są bardziej otwarte, nie stronią od rozmów z mężczyznami. Zaczynają nosić minispódniczki.
– Nasz kraj przeżywa teraz odrodzenie po wojnie domowej. Wszystko jest w przebudowie. Powstają biura zachodnich koncernów. Jednak życie nadal jest ciężkie. W 2001 r. Tadżykistan nawiedziła susza, której skutkom nie był w stanie zapobiec przestarzały system irygacji pól. Poważnym źródłem dochodów dla Tadżykistanu są migracje zarobkowe (szacuje się, że 80% mieszkańców żyje na granicy ubóstwa). Większość ludzi wyjeżdża do pracy do Moskwy i Nowosybirska. Tam zarabiają 700 dol. miesięcznie. Są w stanie odłożyć pieniądze i pomóc rodzinom. Średnia pensja nauczyciela czy lekarza w Tadżykistanie wynosi zaledwie 35 zł. Jak tu żyć? Ja chyba też wyjadę. Chcę zobaczyć Moskwę – mówi Swietłana, popijając herbatę.
Muszę jechać dalej. Czeka mnie przeprawa przez Pamir. Przedtem idę na milicję, żeby się zameldować. Niestety, nie zrobiłem tego w ciągu trzech dni po przekroczeniu granicy.
– Musisz zapłacić karę. 400 dol. Takie prawo – tłumaczy urzędnik na posterunku. Sytuacja zmienia się, kiedy na ciemnej klatce wkładam mu do kieszeni 50 dol.
Na początku lat 20. ubiegłego wieku kilkuset mieszkańców Duszanbe gnieździło się w kilkudziesięciu glinianych domach, bo obecna stolica Tadżykistanu była wtedy kiszłakiem (wsią). Duszanbe znaczy poniedziałek. W każdy duszanbe (poniedziałek) odbywały się tu targi i stąd wzięła się nazwa wsi, a potem miasta.
Atmosfera bardziej orientalna niż na ulicach Taszkietnu w Uzbekistanie. Barany swobodnie chodzą koło bloków. Teraz miasto się rozbudowało. Widać rosyjskie i zachodnie inwestycje. Reklamy telefonów komórkowych Nokia wiszą na największym moście. Po ulicach jeżdżą samochody sprowadzone z Japonii i Niemiec. Na ulicach pucybuty czyszczą przechodniom obuwie. Centrum obstawione jest milicją. Na jednej ulicy można zobaczyć czasami 20 milicjantów. Zatrzymują i jak coś się nie spodoba, mogą ukarać kierowcę nawet kwotą rzędu 15 dol.! Na ulicach zaczynają się pojawiać kobiety w zwiewnych sukienkach, to efekt zachłyśnięcia się wielkim miastem – Moskwą.

Droga przez Pamir

Jadę wzdłuż granicy z Afganistanem. Rzeka Ab-i-Panj jest naturalną granicą. Po drugiej stronie słychać wybuchy. – Amerykanie drogi budują – mówi brodacz w turbanie. Znalazłem się na drodze pomiędzy Khorg a Murghabem.
W latach 30. sowieccy inżynierowie wybudowali Pamirski Trakt ciągnący się przez 728 km. Łączy Khorg z dużym kirgiskim miastem Osh. Góry pustynne, wypalone przez słońce. Tuż przy trakcie pasą się stada owiec, baranów i jaków. Pamir przypomina Tybet. Jadę przez płaskowyż na wysokości 3 tys. m. Droga częściowo asfaltowa, częściowo szutrowa – zdecydowanie lepsza niż w północnym Tadżykistanie. Wzdłuż niej stoją równiutko słupy telefoniczne.
Zatrzymuję się koło jurty. Niektórzy pasterze stawiają pojedyncze namioty niedaleko drogi. Prowadzą jadłodajnie dla podrożonych. Można napić się mleka jaka i zjeść tłustą baraninę. Namiot nagrzany. Dym ulatnia się przez otwór, tyndyk, który odgrywa w jurcie rolę komina. Na obiad zajadam wędzoną rybę z pobliskiej rzeki i oczywiście baraninę. W Murghabie, ostatnim większym mieście w Pamirze, nocuję u poznanych Pamirczyków. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem melduję się na milicji. Aby poruszać się po Pamirze, obcokrajowcy potrzebują wizy. Wyrobiłem ją sobie w ambasadzie Tadżykistanu w Berlinie.
W powietrzu unosi się zapach krowiego łajna, które służy tu jako materiał opałowy. Murghab jest w stadium agonii. Rozwalone domy, podziurawione dachy, półmrok. Chmury niemalże pełzają po ziemi. W zimie połowa populacji wyjeżdża do kirgiskiego Osh. Nie ma tutaj wystarczająco dużo energii do ogrzania domów. Brak elektryczności. Nie jest już tak gorąco jak w dolinach. Temperatura osiąga
22 stopnie C. Czuję rześki powiew wiatru. Pokonuję przełęcz Akbaytal Pass – 4655 m! To najwyżej położona przełęcz w tej podróży. Robi się chłodno. Zakładam polar. Naciskam na pedał. Naoliwiony łańcuch z łatwością wchodzi na największą zębatkę. Podjeżdżam na kolejne wzniesienie. W górach widać coraz więcej śniegu. Zaczyna padać deszcz. To pierwszy deszcz w czasie mojej wyprawy! Czuję ulgę. Balsam dla ciała.
Na granicy tadżycko-kirgiskiej odprawia mnie wopista z klamrą na pasku, na której jest sierp i młot. Polacy do Kirgizji nie potrzebują wizy. Po lewej stronie widać wznoszący się w niebo siedmiotysięcznik Pik Lenina. Góry Pamiru są olbrzymie. Niegdyś Breżniew miał w planach ich wysadzenie. Wszystko po to, żeby z tutejszych lodowców popłynęła woda na pustynne pola bawełny. Ostatecznie wystraszono się reakcji światowej. Były też obawy, że wody z lodowców zatopią większość rejonów ZSRR.

Kirgiz zszedł z konia

Stepy Kirgizji wraz z górami są zielone. Czabani – pasterze – przemieszczają się wraz ze swoimi domami – jurtami. Rozstawiają je na granicy wysokich gór, w pobliżu rwących rzek. W sezonie, który trwa od maja do października, kilka razy zmieniają miejsce wypasu. Ich dzień pracy wyznacza słońce: o wschodzie wypędzają bydło na stoki, o zachodzie zwierzęta same wracają do właścicieli.
Robię przerwę.
– Wejdź, zjedz – zaprasza do jurty podpity mężczyzna. Wnętrze tego przenośnego domu składa się z jednej izby, która jest kuchnią, jadalnią i sypialnią. Na środku stoi żelazny piecyk, ogrzewa wnętrze, można też zagotować na nim wodę. W jednej jurcie mieszka zwykle jedna rodzina. Trafiłem na ucztę. Siadam na dywanie utkanym z wełny barana. W Kirgizji piją więcej niż w Rosji. Syn wrócił z wojska. Właśnie ubito barana – w Kirgizji robi się to w wyjątkowych okolicznościach. Zeszli się wszyscy z pobliskich jurt rozstawionych kilkanaście kilometrów od siebie. Kirgizi nie lubią bliskich sąsiadów. W czasie uczty jeden z mężczyzn podaje mi ugotowaną baranią głowę. Muszę zjeść mózg. Gospodarz wydłubuje oko wielkości moreli.
– Spróbuj – zachęcają wszyscy. Drugie oko zjada gość. W taki sposób zawiązuje się przyjaźń, więzy braterstwa. To stary zwyczaj tutejszych Kirgizów. Znał go również podróżnik Marco Polo. Tłumaczenie, że mam problemy z żołądkiem, na nic się nie zdaje. Delikatnie przeżuwam. Przełykam. Zagryzam kawałkiem chleba, pysznej okrągłej lepioszki. Podchodzi mi to wszystko do gardła, ale daję radę. Popijam kozim jogurtem arian.
Droga do Osh to kilkudniowa wędrówka. Im dalej na południe, tym mniej jurt. Ryszard Kapuściński już znacznie wcześniej dostrzegł, że „Kirgiz zszedł z konia”. Współcześni nomadzi tylko latem wędrują. Przesiedli się do samochodu. Barany już nie kategoryzują społeczeństwa. Kiedyś baran kosztował 160 rubli, nowy dom – 16 baranów. Kto miał więcej baranów, ten był zamożniejszy. Azja Centralna zmieniła się. Jedwabny Szlak przestaje być mistycznym traktem. Staje się nowoczesną betonową drogą do Europy. Sprowadza się nią m.in. luksusowe samochody.
Po przemierzeniu 2,5 tys. km kończę podróż. Przystaję na bazarze w Osh. To właśnie z takich bazarów wyruszały karawany. Tutaj jak zawsze jest gwarno. Czas się zatrzymał.
– Co chcesz, bracie, kupić? Złoto, srebro? Może złote runo? Uśmiecha się sprzedający Kirgiz. – Tylko 100 dol.
Kiwam głową z niedowierzaniem.

 

Wydanie: 2007, 43/2007

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy