Ostatnia wyprawa

Ostatnia wyprawa

Zginął Piotr Morawski – najwybitniejszy z polskich himalaistów

Trudno uwierzyć w to, co się stało. Czy na naszych wspinaczach ciąży fatum, sprawiające, że najlepsi z nich giną? Piotr Morawski bez wątpienia był tym najlepszym. Wystarczy spojrzeć na jego górskie dokonania: w 2005 r. pierwsze od 17 lat wejście zimą na ośmiotysięcznik, powrót do wspaniałej tradycji, że wszystkie wcześniejsze zimowe sukcesy na szczytach ośmiotysięcznych były dziełem Polaków. W ciągu dwóch lat i dwóch miesięcy zdobył pięć następnych ośmiotysięczników. Byłoby ich jeszcze więcej, ale wraz z Piotrem Pustelnikiem sprowadził chorego himalaistę tybetańskiego spod szczytu Annapurny. Zimą na K2 doszedł do 7700 m, najwyżej ze wszystkich ludzi.
Nikt z polskich alpinistów nie zdołał się zbliżyć do tych osiągnięć (a pewnie i nikt na świecie). To jednak nie wszystko. Był kimś najważniejszym dla naszego środowiska wspinaczkowego, godnym kontynuatorem niezwykłych osiągnięć polskich himalaistów z lat 80. Zginął wspaniały człowiek – ale trudno się oprzeć przekonaniu, że razem z nim zginęła też przyszłość naszego alpinizmu. Tę tragedię można porównać tylko z odejściem Jerzego Kukuczki 20 lat temu. 41-letni Kukuczka zdążył chociaż zdobyć koronę Himalajów i Karakorum. Przed 32-letnim Morawskim tyle jeszcze było wspaniałych dróg.

Perfekcyjny pasjonat

Piotr Pustelnik (13 ośmiotysięczników) mówił o nim w telewizji: – Był dla mnie jak syn. Najbardziej zdolny, najbardziej dynamiczny, najlepiej rokujący na przyszłość, najlepszy w Polsce, jeden z najlepszych na świecie.
– Wielki pasjonat gór, bardzo profesjonalnie podchodził do swych wypraw. Zawsze świetnie przygotowany i logistycznie, i wspinaczkowo. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, bez żadnej partyzantki – podkreśla Marcin Miotk, zdobywca trzech ośmiotysięczników.
Być może Piotrowi pomagało w górach to, że był wybitnym umysłem ścisłym. Ukończył politechnikę, już w wieku 28 lat został doktorem nauk chemicznych. Jako wyróżniający się naukowiec podjął pracę na uczelni, był adiunktem, prowadził zajęcia ze studentami, wiele publikował w zagranicznych czasopismach naukowych, uczestniczył w konferencjach. Specjalizował się w termodynamice i równowadze fazowej. Ale był też literatem, autorem fascynujących relacji z gór, robił znakomite zdjęcia.

Zdradliwy śnieg

W tym roku z przyjacielem Peterem Hamorem, wybitnym słowackim alpinistą, postanowił zdobyć zachodnią ścianę Manaslu (8156 m). – Zapowiada się niezła przygoda, coś, czego poszukujemy w górach: stanąć pod górą i po prostu na nią wejść – mówił Piotr Morawski w wywiadzie telewizyjnym przed wyprawą.
Najpierw ruszyli na Dhaulagiri (8167 m), by uzyskać aklimatyzację. Dołączyła do nich Justyna Szepieniec, 29-letnia alpinistka z działającej także pod Dhaulagiri wyprawy Anny Czerwińskiej. Założyli obóz I, potem II. „Dotarliśmy z plecakami na 6400. Rozstawialiśmy namiot w ostrym wietrze i mgle, ale się udało. Pierwsza faza aklimatyzacji dobiega końca. Jutro schodzimy do bazy na odpoczynek. Do tej pory niezbyt dużo śniegu, choć torowanie momentami ciężkie. Zdrowie i humory super, pozdrawiamy”, pisał Piotr w ostatniej relacji.
Wracali do bazy 8 kwietnia rano, żeby jeszcze przy twardym, nierozmiękłym od słońca śniegu minąć pole lodowcowe, przecięte ukrytymi szczelinami. Schodzili drogą często pokonywaną, w ostatnich dniach parokrotnie bez problemów już tędy przechodzili. Tym razem zdradliwy mostek śnieżny nie wytrzymał. Na wysokości 5700 m Morawski wpadł w wąską szczelinę, klinując się 20 m niżej. Peter Hamor zjechał do niego, obwiązał go liną, próbował wyciągać. W tym czasie z dołu podchodzili uczestnicy wyprawy zorganizowanej w stulecie TOPR; gdy o godz. 9 otrzymali informację o wypadku, ruszyli prawie biegiem. O 11.30 wydobyto Piotra ze szczeliny, akcja reanimacyjna nie dała rezultatów.
– Gdyby stanął 20 cm w bok, pewnie nic by się nie stało. To po prostu pech. Szli wydeptaną już ścieżką, tam nie było dużych trudności technicznych – relacjonował Ryszard Gajewski, szef wyprawy TOPR.

Ryzyko, nie ryzykanctwo

W czasie zejścia z Dhaulagiri nie byli związani liną. Dziś łatwo mówić, że gdyby łączyła ich lina, Piotr by nie zginął. Z drugiej strony, ludzie związani liną zwykle idą wolniej, a chodziło o to, by jak najszybciej pokonać pole lodowcowe.
– To, że szli tą drogą bez liny, mieści się w granicach dopuszczalnego ryzyka górskiego – twierdzi Marcin Miotk (w 2005 r. razem bez powodzenia atakowali Annapurnę).
O ryzyku górskich wypraw Piotr Morawski wiedział zaś wszystko. Był nie tylko wiceprezesem Polskiego Związku Alpinizmu, ale i przewodniczącym Komisji Bezpieczeństwa PZA. Ze swoich bardzo nielicznych niestety z nim kontaktów wyniosłem wrażenie człowieka pełnego pogody ducha, z wielką wewnętrzną energią, nader skromnego. O swych górskich sukcesach mówił, kiedy musiał.
Gdy dwa lata temu rozmawiałem z nim, także o ryzyku towarzyszącym wyprawom, spytałem wręcz, czy liczy się z tym, że może nie wrócić. – Oczywiście biorę pod uwagę, że mogę zginąć w górach. Mniej więcej w takim stopniu jak to, że zginę przy przechodzeniu przez ulicę – odparł.
– Ryzykował, bo chodził w góry wysokie, ale nie był ryzykantem. Nigdy nie zachowywał się nieodpowiedzialnie – twierdzi Marcin Miotk.
– Piotrek był pogodnym człowiekiem, dobrym przyjacielem, wspaniałym ojcem i świetnym mężem. To tragedia, że odszedł – wspomina Peter Hamor.
Piotr Morawski był jedynakiem. Zostawił żonę i dwójkę dzieci. Miesiąc temu uczestniczył w imprezie „Biwak Zimowy” w Beskidach, organizowanej przez pismo „npm”. Zabrał wtedy trzyipółletniego synka na pierwszą górską wyprawę.

Wydanie: 15/2009, 2009

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy