Zbrojne rozwiązywanie konfliktów zostało w Kolumbii raz na zawsze skompromitowane Yezid Arteta – były dowódca jednego z najbardziej nieuchwytnych frontów FARC; złapany w 1996 r., po 10 latach w więzieniu został członkiem grupy badawczej ds. konfliktów zbrojnych przy Uniwersytecie Autonomicznym w Barcelonie. Współautor książki „Co, jak i kiedy negocjować z FARC”, z której korzystał prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos, laureat tegorocznej pokojowej Nagrody Nobla, w trakcie czteroletnich pertraktacji. 24 listopada w Bogocie prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos i Rodrigo Londoño, ps. „Timochenko”, najwyższy dowódca FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia – Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii), podpisali nowe umowy pokojowe. Poprzednie porozumienie zostało odrzucone w referendum, co zagroziło wojną, dlatego tym razem prezydent ogłosił, że drugiego referendum nie będzie, a ostateczne zatwierdzenie porozumień zostanie poddane pod głosowanie w parlamencie, gdzie zwolennicy prezydenta wraz z popierającymi pokój senatorami mają większość. Szacuje się, że sprzeciwiająca się także nowym układom pokojowym opozycja, na której czele stoi Álvaro Uribe, nie zbierze więcej niż 20% głosów. Gdzie byłeś 23 lata temu o tej porze? – W 1993 r. mogłem na stacji benzynowej spoglądać na swój portret z podpisem „Poszukiwany – 50 mln peso nagrody”. Dostałem rozkaz, by ewakuować się z departamentu, w którym operowałem, i przenieść się do bezpiecznego El Pato. Ze względu na stopień ryzyka musiałem pójść z oddziałem piechotą. Przemierzyliśmy cztery pasma górskie, polowaliśmy, żeby nie umrzeć z głodu, żyliśmy wśród plemion indiańskich, widzieliśmy sceny rodem z powieści „Pantaleon i wizytantki” Vargasa Llosy, dziką, przytłaczającą i przepiękną przyrodę Kolumbii. Najpełniejsze miesiące w moim życiu. Dlaczego student prawa i socjologii rzucił uniwersytet, by chwycić za broń? – Dziś to nie do pomyślenia, żeby ktoś, kto nie jest islamskim fundamentalistą, ryzykował życie, aby bronić kwestii politycznej. My – działacze lewicowi z Ameryki Łacińskiej – wierzyliśmy w sprawiedliwość społeczną, tak jak katolik wierzy w piekło i raj. To nie była moda ani styl życia. Istniało wiele ugrupowań partyzanckich, dochodziły wieści o Froncie Wyzwolenia Narodowego Farabunda Martíego w Salwadorze, a w telewizji oglądaliśmy triumf sandinistów w Nikaragui. Skoro oni mogli, to my też – myśleliśmy. Do tego w księgarniach pojawiła się książka jednego z dowódców partyzantów z Nikaragui, Omara Cabezasa, „La montaña es algo más que una inmensa estepa verde” („Góra jest czymś więcej niż niezmierzonym zielonym stepem”) o studencie, który wstępuje do guerilli. Tchnęła w nas romantycznego ducha walki. Nie można było wygrać wyborów? – Kiedy moja mama starała się o pracę jako nauczycielka – a dotyczyło to każdego funkcjonariusza publicznego, w tym listonosza – musiała wypełnić formularz, w którym jedno z pytań dotyczyło przynależności partyjnej. Dwie możliwości: „liberalna” albo „konserwatywna”, nie było trzeciego okienka: „Nie należę do żadnej partii” albo „Należę do partii socjalistycznej”. Za lewicowe poglądy groziły represje. W Europie tego nie zrozumiecie. My żyliśmy w innych warunkach – na podwórku USA, gdzie sprawy rozwiązywało się za pomocą zamachów stanu i interwencji wojskowych. W 1973 r. w Chile obalono legalny rząd prezydenta Salvadora Allende, socjalisty, który wprowadzał rewolucję drogą demokratyczną. Zamach wojskowy wsparły Stany Zjednoczone, w których interesie było zrobienie z Chile miejsca eksperymentu polityk neoliberalnych. Skoro nie było legalnej drogi zmiany, pojawiło się hasło: wesprzyjmy powstania zbrojne. Chcieliśmy sprawiedliwego państwa Czym w praktyce miała być rewolucja? – Wtedy przez rewolucję rozumieliśmy komunizm, dopiero później dowiedzieliśmy się, czym naprawdę był Związek Radziecki. Lata 70. to czasy, kiedy silne były partie komunistyczne we Francji, w Hiszpanii i we Włoszech. Cała awangarda myśli, przedstawiciele elity intelektualnej byli zaangażowani w ruchy lewicowe. Sartre, Camus, nie wspominając o pisarzach latynoamerykańskich, takich jak García Márquez. Cortázar pojechał do Nikaragui po triumfie sandinistów i napisał „Nicaragua tan violentamente dulce” („Nikaragua tak brutalnie słodka”), m.in. o alfabetyzacji po triumfie sandinistów. Chodziło o silne i sprawiedliwe państwo, które kontroluje strategiczne sektory gospodarki, zajmuje się niwelowaniem historycznych nierówności społecznych; państwo, które stać na porządne szpitale, powszechną edukację na wysokim poziomie i budowę domów dla obywateli. Kluczowa była reforma rolna. Dziś










