Amerykańscy bankierzy wypłacili sobie rekordowe wynagrodzenia, bonusy i premie W Nowym Jorku sprzedawcy luksusowych limuzyn, prywatnych odrzutowców, nadmorskich apartamentów i wysadzanych diamentami zegarków zacierają ręce. Nadeszły obfite żniwa. Finansiści z Wall Street zainkasowali rekordowe wynagrodzenia i prowizje. A potem ruszyli na zakupy. „Bankierzy wciąż chcą mieć swoje zabawki”, mówi Milton Pedraza, dyrektor Luxury Institute systematycznie badającego potrzeby najbogatszych. Prawdziwym przebojem stały się czerwone ferrari za 225 tys. dol. i sportowe audi R8 oraz porsche. Pewien diler Mercedes-Benz opowiada: „Bankierzy nawet w czasie kryzysu byli naszymi klientami. Kosztowne auta po prostu podbudowują ich ego. Ale to, co się dzieje w lutym, jest niewyobrażalne. Zapewne pobijemy rekord sprzedaży wszech czasów”. Pracownicy biur nieruchomości na Manhattanie byli zdumieni, kiedy wzrósł popyt na mieszkania w najlepszych okolicach w cenie od 3 do 7 mln dol. „Wielu bankowców nie ma jeszcze 30 lat, a dostali naprawdę królewskie premie”, wyjaśnia Richard Grossman z firmy Halstead Property. Finansiści zatroszczyli się o udane wakacje. Większość apartamentów z widokiem na morze w najmodniejszych miejscowościach jest już zajęta. Pewien bankier wynajął takie mieszkanie na cały sierpień i zapłacił z góry 200 tys. dol. Jak woda idą zegarki firmy Hublot po 10 tys. dol., uważane w światowych centrach finansowych za symbol prestiżu i sukcesu. Od wybuchu globalnego kryzysu, który doprowadził do najostrzejszej recesji po II wojnie światowej, upłynęło zaledwie dwa i pół roku. Lawinę wywołało wówczas bankructwo Lehman Brothers, banku lekkomyślnie spekulującego papierami hipotecznymi. Światowy system finansowy zadrżał w posadach. Na ratunek pospieszyły rządy, które ocaliły banki dzięki gigantycznej pomocy. Politycy wpompowali biliony dolarów w upadające instytucje – oczywiście z kieszeni podatnika. Obywatele, którzy z powodu zapaści ekonomicznej stracili pracę i domy, oraz zagrożeni bankructwem drobni przedsiębiorcy najczęściej nie mogli liczyć na żadne wsparcie. Tymczasem światowe kasyno znowu się kręci. Finansowi żonglerzy zbijają fortuny jak za najlepszych czasów. „Obserwujemy powrót do poprzedniego stanu rzeczy”, ocenia Robert J. Brown, prawnik i specjalista ds. wynagrodzeń z uniwersytetu w Denver. Bankowcy z Wall Street zainkasowali rekordowe wynagrodzenia i premie za 2010 r. Gospodarka Stanów Zjednoczonych odradza się niemrawo, jednak jej sektor finansowy znów rozkwita. Według obliczeń „Wall Street Journal”, 25 największych banków w USA, reprezentujących 85% rynku, zarobiło w 2010 r. imponujące 417 mld dol. (303 mld euro). To więcej, niż wynosi produkt krajowy brutto Austrii czy Szwecji. Z tych zysków banki przeznaczyły 135 mld dol. na wynagrodzenia, bonusy i premie – prawie 6% więcej niż w 2009 r. (128 mld). W kryzysowym 2008 r. stałe wynagrodzenia i prowizje zredukowano do „zaledwie” 112 mld. Pracownicy tych 25 instytucji finansowych, o wartości giełdowej co najmniej miliard dolarów każda, zarobili w zeszłym roku średnio po 141 tys. dol. (103 tys. euro) – o 3% więcej niż w 2009 r. Ale różnice w wynagrodzeniach są znaczne. Zatrudniony w banku Goldman Sachs zainkasował w 2010 r. jakieś 431 tys. dol., w JPMorgan Chase – 370 tys., w banku inwestycyjnym Morgan Stanley zaś, który przez pewien czas przynosił straty – 257 tys. To oczywiście tylko przeciętne wynagrodzenia. Pracownik administracji mógł zarobić w 2010 r. 50 tys., natomiast dobry bankowiec inwestycyjny – wraz z prowizjami okrągły milion. Lloyd Blankfein, dyrektor Goldman Sachs, wsławił się powiedzeniem, że banki krzewią dzieło boże. Wszechmogący najwidoczniej darzy łaską zwłaszcza ich szefów, Blankfein bowiem zainkasował za miniony rok 12,6 mln dol. Tym samym zarobki finansisty w ciągu 12 miesięcy wzrosły trzykrotnie. Według magazynu „Forbes” Blankfein przez ostatnie pięć lat zarobił ogółem 137,74 mln. James Dimon stojący na czele banku J.P.Morgan w 2010 r. wzbogacił swoje konto o ponad 17 mln. Brian Moynihan, dyrektor nieporażającego wynikami Bank of America, otrzymał nie tylko wynagrodzenie podstawowe (950 tys. dol.), lecz także bonus w akcjach, których wartość przekracza 9 mln dol. Szef Citigroup, Vikram Pandit, zarobił 1,75 mln
Tagi:
Jan Piaseczny









