W Polsce dziennikarze pytają mnie nie o literaturę, ale o moją homoseksualność Jonas Gardell, autor „Dojrzewania błazna” (ur. 1963) wybitny szwedzki pisarz, komik i showman. Wykształcony teolog. Twórca programu muzyczno-kabaretowego, z którym objeżdża Szwecję. Występuje też w restauracjach, gdzie śpiewa i opowiada wice „do kotleta”. Nazywany „nadwornym homoseksualistą” Szwecji, przez jednych uważany za deprawatora, przez drugich za autorytet. Jego mężem jest Mark Levengood, gwiazda szwedzkiej telewizji. Razem wychowują dwuletniego syna Gardella – Amosa. Pierwsza część jego trylogii opowiadającej o życiu chłopca imieniem Juha, która jest lekturą w szwedzkich liceach, „Dojrzewanie błazna”, właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Santorski&Co. – Twierdzi pan, że normalność nie istnieje. W „Dojrzewaniu błazna” właściwie wszystkie relacje międzyludzkie są pokręcone, pełne strachu, dominacji… Czy tak pan widzi świat? – Normalność to perwersja, bo normalność to wymysł statystyków. Czy można mieć 1,2 dziecka? Szczególnie gdy uprawia się seks 0,8 raza w tygodniu? Otóż według tych oficjalnych statystyk każda normalna szwedzka rodzina jest perwersyjna. Ten żart pokazuje, że z chwilą gdy porzucimy dążenie do normalności, staniemy się wolni. Normalność, stereotypy sprawiają, że stajemy się zakładnikami własnego życia i przestajemy w pełni się nim delektować. – Czy jednak nie jest tak, że każdy chce być normalny? Czy nie jest pan żywym tego dowodem? Ma pan bardzo bogatą przeszłość, brał pan narkotyki, był nawet męską prostytutką. A dziś ma pan męża i dziecko. – Kiedy byłem nastolatkiem, odkryłem, że nie pasuję do rówieśników. Nie mogąc być taki jak reszta, eksponowałem wszystko, co czyniło ze mnie odmieńca. Każdy młody człowiek jest buntownikiem, bo w ten sposób poszukuje własnej tożsamości. Niektórzy buntują się łagodniej, inni idą w ekstremum. Dlatego nie wstydzę się swojej przeszłości, a nawet jestem z niej dumny – dzięki niej jestem, kim jestem. Jeślibym jednak został w tym miejscu, w którym wówczas byłem, to dziś rzeczywiście byłbym więźniem swojego życia. W pewnym momencie przestałem się czuć sobą jako wyrzutek; zacząłem łączyć moją odmienność z tym, co mam podobnego z innymi ludźmi. Stałem się normalnym szarym człowiekiem. Albo raczej kimś normalnym – ale w dziwaczny sposób. – Pan i pana mąż Mark Levengood jesteście, zaraz po parze królewskiej, ulubioną szwedzką rodziną. Tę sympatię zawdzięczacie temu, że jesteście podobni do „normalnych” Szwedów, czy temu, że jesteście inni? – Zaczynałem jako undergroundowy, wywrotowy komik, a dziś jestem w mainstreamie. Jednak nigdy nie szedłem na kompromis, aby zdobyć masową publiczność. Na scenie zwykle opowiadam, jaki jestem beznadziejny, a im dalej się posuwam, tym radośniej reaguje publiczność. Przegrany człowiek ich cieszy, dlatego że kochając takiego nieudacznika, mogą wreszcie pokochać również siebie. Kiedy zaakceptujesz fakt, że inni ludzie są odmienni, możesz także zaakceptować swoją odmienność, jakakolwiek by była. Ale nie uważam się za normalnego. Powiedziałbym raczej, że jestem zwyczajny – a to różnica. – Nie czuje się pan ekscentrykiem? Jest pan w Polsce określany jako pisarz kontrowersyjny. – Nigdy nie twierdziłem, że literatura, którą tworzę, jest kontrowersyjna. Stylistyka, sposób pisania – są zgoła staroświeckie. Może kontrowersyjne jest to, że we wszystkich moich występach oraz w książkach opisuję to, co przez większość ludzi nie jest uważane za normalne? Zawsze stoję po stronie słabych i nieakceptowanych, choć zwykle nie opisuję homoseksualistów, lecz… dzieci i kobiety. Tym, co jest, a raczej było kontrowersyjne kilkanaście lat temu, to fakt, że nigdy nie kryłem mojej orientacji seksualnej. W Szwecji orientacja seksualna to już nie jest żaden temat, jak to było przed 20 laty. W Polsce dziennikarze głównie pytają mnie nie o literaturę, ale właśnie o moją homoseksualność. – To dlatego, że w Polsce większość homoseksualistów boi się ujawniać, bo to oznacza brak akceptacji społeczeństwa. – Osobiście nigdy nie prosiłem o akceptację społeczną. Sam fakt proszenia ustawia proszącego w roli petenta, gorszego. Szczerze mówiąc, mam w nosie, czy ktoś mnie akceptuje – żyję według zasady: jestem, jaki jestem i lepiej się przyzwyczajcie do mnie, bo nie zamierzam odejść. Tolerancja to niebezpieczne słowo, a „toleruję cię” to nie komplement. Nie chodzi przecież o tolerowanie, ale o to, by odkrywać – i akceptować – odmienność









