Piękny wiek

Piękny wiek

Henry Kissinger skończył 100 lat i nadal jest największym intelektualnym celebrytą świata

Choć ostatni raz publiczne stanowisko pełnił w połowie lat 80., nadal ma zdanie na temat właściwie wszystkich najważniejszych konfliktów, procesów czy zjawisk zachodzących na całym świecie, a inni się z tym zdaniem liczą. Jest przekonany, że Xi Jinping odebrałby od niego telefon, nawet jeśli komunikacja z chińskim liderem bywa nieosiągalna dla amerykańskich prezydentów czy wysokich rangą dyplomatów. Niedawno na kilkugodzinną dyskusję z zespołem swoich komentatorów zaprosił go tygodnik „The Economist”, gdzie dziarski stulatek po raz kolejny dokonał ideologicznego piwotu. Wcześniej nawoływał do pokojowych pertraktacji z Rosją, sugerował nawet, że Ukraina powinna odpuścić sobie Krym na zawsze. Teraz zmienił zdanie, bo ukraińska armia urosła w jego w oczach i stała się zbyt potężna, by uznawać ją dalej za wartą złożenia w ofierze na ołtarzu globalnej równowagi sił.

W niedawnej wypowiedzi dla dziennika „Le Monde” stwierdził, że choć jest coraz starszy, pozostaje tak samo pesymistyczny wobec przyszłości świata. Nie powstrzymuje go to jednak przed braniem tegoż świata na warsztat, łącznie z rewolucjami, których skutków pewnie sam oglądać nie będzie. Ostatnia jego książka, napisana wspólnie z założycielem Google’a Erikiem Schmidtem, mówi o przyszłości ludzkości w erze sztucznej inteligencji. Jedni uważają go za zbrodniarza wojennego, drudzy, jak opisał go kiedyś Radek Sikorski, za „giganta dyplomacji”. Czasami świat kształtował, zawsze – komentował go głośno i wyraźnie. Bo jeśli jest coś, czego Henry Kissinger nie umie, to właśnie siedzieć cicho.

Kreator

Wątki czysto kronikarskie, jak przyjazd do USA z rodziną w 1938 r., studia na Harvardzie czy szybkie przejście z kariery akademickiej do służby publicznej, można zostawić jego biografom, a tych Kissinger doczekał się najwyższej klasy, na czele z wybitnym szkockim historykiem Niallem Fergusonem. Znacznie ciekawsze jest przeanalizowanie jego życia zawodowego przez pryzmat wydarzeń, w których odgrywał ważne role, twierdzeń, które z galaktyczną pewnością siebie stawiał, oraz ogólnej teorii stosunków międzynarodowych, w której wbrew pozorom zawsze chodziło o to, by umieć się dostosować. Był Kissinger piewcą wojny i piewcą pokoju, usprawiedliwiał dyktatorów i potępiał ich jednocześnie, często zmieniał poglądy. Zawsze jednak miał dla tego usprawiedliwienie, zupełnie jakby rzeczywiście był przekonany, że dyplomacja nie jest dla niego zawodem, tylko powołaniem, w dodatku danym mu przez jakąś siłę wyższą.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że współczesna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych to pośrednio lub bezpośrednio jego własne dzieło. Zaczynał jako doradca do spraw bezpieczeństwa u Eisenhowera, w szczycie zimnej wojny. Dzisiaj wydaje się zimnokrwistym realistą, który zawarłby pakt z diabłem, gdyby przyniosło mu to korzyść, wtedy jednak na tle niektórych wiodących postaci amerykańskiej polityki uchodził za stonowany głos rozsądku.

Od początku bał się ideologicznego radykalizmu, głównie przez świadomość Holokaustu. Jako niemiecki Żyd za patronów intelektualnych we wczesnych latach aktywności zawodowej obrał sobie weimarskich intelektualistów, w tym Hannah Arendt, bodaj najlepiej z tej grupy rozumiejącą naturę zła. W głębi serca nigdy nie przestał być Europejczykiem, a ściślej – Europejczykiem powojennym, naznaczonym traumą II wojny światowej i zniszczenia intelektualnego dorobku cywilizacyjnego, który sam wierzył w swoją niezniszczalność. Jak ognia bał się powtórki w Stanach Zjednoczonych, a takie niebezpieczeństwo widział w paranoicznym polowaniu na komunistyczne wpływy za oceanem, urządzonym przez senatora Josepha McCarthy’ego. Do tych czasów zresztą później nawiąże, kiedy 3 listopada 1975 r. ze stanowiska głównego doradcy ds. bezpieczeństwa usunie go Gerald Ford (razem z nim z administracji wyleciało wielu innych dyplomatów). Kissinger powie, że tego dnia czuł się „gorzej niż w czasach makkartyzmu”.

Już wcześniej jednak przeszedł do historii, właściwie w pojedynkę reformując politykę Waszyngtonu wobec Związku Radzieckiego. W lata 60. Ameryka wchodziła jeszcze z paradygmatem Johna Fostera Dullesa, sekretarza stanu u Eisenhowera, który przed Sowietami wymachiwał przede wszystkim bronią nuklearną. Kissinger ten paradygmat zakopał raz na zawsze, w zamian proponując znacznie bardziej elastyczne podejście do ewentualnej konfrontacji z Moskwą. Zamiast straszenia masowym bombardowaniem, wolał rozlokowywać w rozsianych po całym świecie amerykańskich bazach taktyczną broń nuklearną, a w strategię bezpieczeństwa wpisał również użycie sił konwencjonalnych. To on był głównym architektem polityki zagranicznej czasów Kennedy’ego, przynajmniej w kwestii głównej osi zimnowojennego konfliktu. Wprawdzie w kryzysie kubańskim nie odegrał roli tak ważnej jak Dean Rusk, Robert McNamara czy Robert Kennedy, ale po śmierci JFK, za prezydentury Lyndona Johnsona, już tylko rósł w siłę.

Na szczycie

Szczyt jego potęgi przypadł na przełom dekad, kiedy Richard Nixon powołał go na stanowisko przewodniczącego Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Mapa świata dezaktualizowała się wtedy praktycznie z dnia na dzień. Europejskie imperia kolonialne waliły się jak domki z kart, w Afryce i Azji Południowo-Wschodniej co chwilę ktoś ogłaszał niepodległość, a wczoraj ustalone granice jutro przenoszone bywały o dziesiątki, nawet setki kilometrów. Wszędzie tam, gdzie działy się najważniejsze z tych zmian, był palec Kissingera, prawie jak palec boży.

Z Sowietami dogadał się na tyle, by zacząć rozmawiać o rozbrojeniu i deeskalacji. Był architektem porozumień SALT. Negocjował w wojnie Indii z Pakistanem na początku lat 70., był też posłańcem amerykańskiego rządu w czasie Jom Kippur, konfliktu państw arabskich z Izraelem w 1973 r. Najważniejszy był jednak Wietnam, którego już wtedy Amerykanie zaczynali mieć dość. Johnson wysyłał tam żołnierzy na potęgę, a powiedzieć, że nie osiągał sukcesów, to nic nie powiedzieć – przez lata tak naprawdę nie udało się tam nawet ustalić linii frontu. Waszyngton był przekonany, że poprowadzi w Wietnamie wojnę konwencjonalną, okupując kolejne fragmenty terytorium, szybko jednak ten konflikt przerodził się w stałe polowanie na pojedynczych agentów czy żołnierzy Wietkongu. Kissinger rekomendował wtedy, by ograniczać bezpośrednie zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w wojny prowadzone na innych kontynentach, co jednak nie znaczyło, że Ameryka miała przestać wpływać na losy suwerennych państw.

Być może właśnie w tym miejscu przebiega linia dzieląca tych, którzy Kissingera nienawidzą, oraz tych, którzy nie umieją odmówić mu politycznego geniuszu. Za „rozwiązanie” (celowo wzięte w cudzysłów, bo nigdy nie sprecyzowano, co to znaczyło tak naprawdę) wojny w Wietnamie dostał w 1973 r. Pokojową Nagrodę Nobla, razem z wietnamskim generałem i politykiem Lê Đức Thọ. W tym samym czasie wspierał jednak chociażby przygotowania do zamachu stanu w Chile, a gen. Augusto Pinochetowi powiedział kilka lat później, że ten – jego zdaniem – „padł ofiarą globalnego lewicowego spisku”.

W Związku Radzieckim widział uosobienie zła, chciał więc powstrzymywać wzrost wpływów Moskwy za wszelką cenę, ale tylko tam, gdzie te wpływy nie były jeszcze skonsolidowane. Jego bożkiem była polityka siły, ale też równowagi. Nie chciał komunizmu w Chile, więc za jego wiedzą CIA najpierw dosypało pieniędzy do zabójstwa głównodowodzącego chilijskiej armii gen. René  Schneidera, a potem dawało wsparcie operacji Kondor, międzynarodowemu konsorcjum latynoskich dyktatorów, tropiących lewicową opozycję na całym świecie. Kiedy w 1983 r. Ronald Reagan powołał go na szefa Narodowej Komisji do spraw  Ameryki Centralnej, też wiadomo było, po co to robi. Kissinger jak nikt inny znał się na dławieniu marksistowskich rebelii na obszarze, który wtedy jeszcze wszyscy definiowali jako podwórko Stanów Zjednoczonych. Jego ideologia stała się jednocześnie jego stylem, bo Henry Kissinger zawsze starał się przekonać świat, że postępuje przede wszystkim racjonalnie. Wszystko po to, by utrzymać równowagę sił.

Z czasem jego wpływ malał, ale tylko dla tych, którzy politykę obserwowali z poziomu nagłówków gazet i telewizyjnych serwisów informacyjnych. Na tylnym siedzeniu Kissinger zadomowił się na dobre w latach 90., doradzając każdemu, kto był zainteresowany i dobrze płacił – od gubernatora stanu Nowy Jork aż po Bank Watykański. Ten ostatni przeszedł relatywnie suchą stopą przez kryzys finansowy z lat 2007-2008 również, a według niektórych źródeł przede wszystkim, dzięki radom starego dobrego Henry’ego. Wciąż bywa regularnym gościem najważniejszych konferencji poświęconych sprawom międzynarodowym, od forum w Davos po konferencję monachijską, choć coraz częściej w ich kuluarach pada pytanie, dlaczego on wciąż tam jest.

No właśnie – dlaczego? Henry Kissinger miał wiele wcieleń, ale zawsze był ważny. W pewnym momencie stał się jednak postacią autoreferencyjną. Słucha się go nie dlatego, że ma na cokolwiek wpływ – utracił go bardzo dawno temu. Nie stoi za nim żadne stanowisko publiczne, realna decyzyjność. Kissinger jest nadal Kissingerem, bo… jest Kissingerem. Mało kto odważy się zakwestionować jego słowa publicznie. Jeśli się z nimi nie zgadza, to ten fakt przemilczy. Pół wieku od zakończenia wojny w Wietnamie, kiedy Oriana Fallaci powiedziała Kissingerowi, że jest lodowaty i bez serca, nadal świat boi się z nim konfrontacji, może dlatego, że ani świat, ani on aż tak bardzo się przez ten czas nie zmienili.

Trudno definiować go przez optykę polityków, którym służył radą, bo w głębi serca nigdy nie grał dla żadnej drużyny. Powiedział to zresztą sam, we wspomnianym wywiadzie udzielonym Fallaci w 1972 r. Opublikowany w magazynie „L’Europeo” wywołał skandal wizerunkowy połączony z politycznym trzęsieniem ziemi, bo Kissingerowi wyłączył się wtedy na chwilę instynkt samozachowawczy. Pytany o źródła swojej popularności, odpowiedział, że wywodzi się ona z indywidualizmu. Samego siebie przyrównał do kowboja wjeżdżającego na samotnym wierzchowcu do miasta, które momentalnie wtedy cichnie. W tej metaforze chodzi oczywiście o projekcję siły – Kissinger nigdy nie miał wątpliwości, że to on ją ma. Nie prezydent kraju, któremu doradza, nie armia, która jest do jego dyspozycji. On sam. I biorąc pod uwagę jego status w wieku stu lat, trudno odmówić mu w tym miejscu racji.

Wpływ czy sukces

W jego biografii są dziesiątki wstydliwych rozdziałów. Chile, afera Iran-Contras, tuszowanie ludobójstwa przy okazji konfliktu, z którego urodziła się niepodległość Bangladeszu. Ośmieszanie Nixona, wówczas jego szefa, w rozmowach z Carlem Bernsteinem i Bobem Woodwardem, gdy ci pracowali jeszcze w „Washington Post”. Są też Himalaje politycznego wpływu – słowa, które należy umieścić w miejsce „sukcesu”, bo jednak sukces w polityce międzynarodowej jest kwestią zbyt względną, by ją jednoznacznie definiować. Jest też jednak inna strona tej biografii, którą Daniel Drezner, jeden z wiodących dziś konserwatywnych ekspertów zajmujących się amerykańską polityką zagraniczną, zdefiniował ostatnio jako „jedyną prawdziwą innowację Kissingera w światowej dyplomacji”.

Henry Kissinger był pierwszym, który dla byłych urzędników wytyczył trzecią drogę. Wcześniej albo liczyli oni na powrót do służby publicznej, albo szli na wysługę do think tanków czy na uniwersytety. Kissinger pokazał im, że na doświadczeniu, ekspertyzie, kontaktach mogą zarobić, i to ogromne pieniądze. Dziś wydaje się to normą, sami w Polsce niedawno zmagaliśmy się z konsekwencjami podobnego skandalu, gdy na jaw wyszły pieniądze, które Radkowi Sikorskiemu płacą petrosatrapowie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich za pomoc przy organizacji jednej konferencji. Przyzwyczailiśmy się do milionowych gaż dla Blairów, Clintonów i Barrosów tego świata, nie oburzamy się na ogromne sumy wydawane przez największe korporacje na lobbing prowadzony przez byłych polityków, ale prawdą jest, że pomysł ten opatentował Kissinger.

Niewykluczone, że tutaj najbardziej wyprzedził epokę. Pokazał, że granica między sektorem prywatnym, komercjalizacją i służbą państwu czy ideologii nie musi być wcale wyraźna. Wręcz przeciwnie – będzie coraz bardziej się zacierać. W tym na pewno się nie pomylił, doskonale rozumiejąc Zeitgeist, ducha czasów, jedno ze swoich ulubionych pojęć. Dlatego, choć na pewno niejedno jeszcze osiągnie, w perspektywie minionych stu lat Henry’ego Kissingera należy uznawać jednak za zwycięzcę. Przede wszystkim dlatego, że przez całe życie grał po prostu na siebie.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. East News

Wydanie: 2023, 25/2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy