Pani Lider

Pani Lider

(200420) -- WELLINGTON, April 20, 2020 (Xinhua) -- New Zealand's Prime Minister Jacinda Ardern speaks at a press conference on COVID-19 in Wellington, New Zealand, April 20, 2020. New Zealand will move from COVID-19 Alert Level 4 to Alert Level 3 at 11:59 p.m. on April 27, Prime Minister Jacinda Ardern said on Monday. The country will stay in Alert Level 3 for two weeks before a further review and Alert Level decision on May 11, Ardern said at a press conference. (Mark Mitchell/NZME/Pool via Xinhua)

Czy Jacinda Ardern ma szansę stać się twarzą całej globalnej lewicy? 1 listopada z pewnością przejdzie do historii jako jeden z najczarniejszych dni dla nowozelandzkiej prawicy, i to nie z powodów, z którymi ta data tradycyjnie się kojarzy. Początek miesiąca, owszem, był pogrzebem, ale nie konkretnej osoby, lecz najbliższej przyszłości tej formacji politycznej. Tego dnia bowiem nowa-stara szefowa rządu Jacinda Ardern ogłosiła zawiązanie paktu koalicyjnego z Partią Zielonych, która w zamian za dwie teki ministerialne zgodziła się współtworzyć drugi gabinet Ardern. Powstał trudny do przełamania większościowy blok, kontrolujący wspólnie 76 ze 120 miejsc w parlamencie. W obliczu tej politycznej arytmetyki prawicowa Partia Narodowa, największe ugrupowanie tamtejszej opozycji, przez najbliższe trzy lata będzie „kompletnie bez znaczenia”, jak piszą gazety na antypodach. O takim komforcie rządzenia większość lewicowych czy, szerzej, progresywnych liderów na całym świecie może co najwyżej pomarzyć. Nawet Justin Trudeau w szczycie popularności nie mógłby stwierdzić, że jego polityczni rywale nie będą mieli nic do powiedzenia przez całą kadencję. Przedstawiciele tzw. różowego prądu w Ameryce Łacińskiej, który ponad dekadę temu skierował kontynent na tory większej redystrybucji i sprawiedliwości społecznej, cały czas musieli się mierzyć z duchami dawnych dyktatur, które w pewnym momencie i tak ich dopadły, co najwyżej zmieniwszy partyjne logo. Tymczasem Jacinda Ardern nie tylko przez pierwsze trzy lata rządzenia krajem nie dała się wypchnąć z fotela kierowcy, ale jeszcze w tegorocznych wyborach powiększyła stan posiadania partii. 17 października Nowozelandczycy poszerzyli mandat zaufania, który dali jej w 2017 r. Wtedy premierem została niejako z przypadku: kierowani przez nią laburzyści wcale nie wygrali wyborów, ale okazali się bardziej przekonujący w koalicyjnych rozmowach z populistyczną partią New Zealand First (ang. Najpierw Nowa Zelandia). W tym roku pertraktacje były łatwiejsze, bo i Partia Pracy zyskała 18 nowych mandatów, i partner przy stole rozmów był znacznie bliższy ideowo. Jeśli więc nie nastąpi jakiś gwałtowny zwrot akcji, Jacinda Ardern pomaluje nowozelandzki statek w barwy lewicy i pozostanie jego kapitanem co najmniej do 2023 r. „Pani Lider”, jak nazywają ją niektóre anglosaskie media, udowodniła, że umie sobie z nim radzić. W tej chwili może wręcz się wydawać, że w zarządzaniu kryzysowym nie ma sobie równych na świecie. Kiedy 15 marca ub.r. Brenton Harrison Tarrant rozpoczynał procesję śmierci, atakując kolejne meczety w Christchurch i doprowadzając do największej tragedii w historii kraju, zabijając 51 osób, Ardern ani przesadnie nie zamykała się w cierpieniu, ani nie pałała rządzą zemsty. Natychmiast złożyła w parlamencie projekt ustawy zaostrzającej dostęp do broni w Nowej Zelandii – przede wszystkim tych jej rodzajów, których Tarrant użył w czasie masakry. Prawie półtora roku później, gdy zamachowiec stawał przed sądem, szefowa rządu mówiła w imieniu nowozelandzkiego narodu, ale robiła to na tyle umiejętnie, żeby nie uderzać w nacjonalistyczne tony. Tarrant dostał dożywocie bez możliwości ubiegania się o zwolnienie warunkowe, co było pierwszym tego typu i najsurowszym wyrokiem w historii nowozelandzkiej państwowości. I choć tak kategoryczne decyzje sądów bywają czasem trudne dla lewicowych polityków, Ardern ograła to publicznie w idealny sposób. Mówiła, że „bezprecedensowa zbrodnia wymaga bezprecedensowej kary”, a jej sprawca zasługuje na życie „w kompletnej ciszy do końca swoich dni”. Ardern na wszystko zdaje się mieć odpowiedź. Swój kraj przeprowadziła przez pandemię praktycznie suchą stopą, dwukrotnie już w tym roku ogłaszając Nową Zelandię „wolną od koronawirusa”. Zarzuca się jej, że osiągnęła to drakońskim kosztem zamknięcia wszystkich granic zewnętrznych i praktycznego odcięcia od reszty świata, na co odpowiada, że przecież można do Nowej Zelandii wjechać, trzeba jednak spełniać konkretne wymogi. Już wcześniej zresztą o wizę, nawet turystyczną, bywało trudno, więc pani premier mogła bez problemu stawiać się w roli kontynuatorki polityki poprzedników. Kiedy argumentuje się, że bez otwartych granic upadnie nowozelandzki sektor turystyczny, a wraz z nim wiele źródeł dochodu dla najuboższych, ona stwierdza, że właśnie w ten sposób najuboższych chroni, bo taniej i lepiej dla wszystkich będzie wesprzeć ich publicznymi pieniędzmi, niż leczyć. W biografii politycznej Jacinda Ardern ma niemal wszystkie niezbędne do przewodzenia dzisiejszej lewicy epizody. Zaczęła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 46/2020

Kategorie: Świat