Tag "Lewica"

Powrót na stronę główną
Świat

Małżeństwo z potrzeby chwili

Nowy Front Ludowy wygrał wybory we Francji. I co z tego?

Żeby ukazać pełnię sensacji, jaką były wyniki głosowania do Zgromadzenia Narodowego z ubiegłej niedzieli, trzeba spojrzeć w sondaże i skomentować to, czego w nich nie było. A brakowało tam przez całą kampanię, wliczając w to drugą turę, jakiegokolwiek śladu nadziei na triumf lewicy. Dopiero na samym finiszu, w piątek przed weekendem wyborczym, pojawiło się pierwsze badanie wskazujące na możliwą wygraną Nowego Frontu Ludowego. To był jeden ze scenariuszy, realny tylko wtedy, kiedy do prognozowanych przez firmę Ipsos maksymalnie 185 mandatów dla Frontu dodawało się inną maksymalną wartość, 18 miejsc dla kandydatów lewicowych niezrzeszonych w szerokiej koalicji. To był jednak wariant wysoce nieprawdopodobny, wszystko wskazywało na bezsprzeczną wygraną skrajnej prawicy spod znaku Zjednoczenia Narodowego – choć bez uzyskania większości.

Lewicowa rodzina kampanijna.

Dlaczego sondażownie tak bardzo się pomyliły? Zwłaszcza biorąc pod uwagę trafne wyniki exit poll po pierwszej rundzie? To temat na osobny tekst, zaważyły wysoka frekwencja, mobilizacja centrum i oczywiście taktyczne wycofywanie się z drugiej tury ponad 200 kandydatów antyprawicowych – tak ich nazwijmy, nic innego ich przecież nie łączyło. Znacznie ciekawsza jest jednak geneza nie tyle wygranej Frontu, ile w ogóle powstania owej koalicji, o której Raphaël Glucksmann, jeden z jej liderów, sam mówił dziennikarzom, że to małżeństwo z rozsądku, w którym nie ma miłości. Z jednej strony, fascynować może heterogeniczność partii, które weszły w skład Frontu: zielonych, socjalistów, komunistów i tworu wielce kontrowersyjnego, formacji La France insoumise (Francja Niepokorna), kierowanej przez Jeana-Luca Mélenchona. Z drugiej, trudno w ogóle zrozumieć, jak lewica potrafiła nie tylko się zjednoczyć, ale też wygrać, skoro od lat jej bardziej tradycyjne części są w odwrocie, a zieloni w niedawnych wyborach europejskich mieli tak fatalny wynik, że ryzykowali wypadnięcie z politycznego obiegu. 5,5% głosów dało zaledwie pięć mandatów w Brukseli, aż o osiem mniej niż w poprzednim rozdaniu – i to tylko dzięki całkiem łaskawej dla małych partii francuskiej ordynacji wyborczej w tym głosowaniu. Można oczywiście tłumaczyć to trendem ogólnoeuropejskim, pocieszać się, że proekologiczni sąsiedzi z Niemiec dostali jeszcze większego łupnia i spadli z wyższego konia, bo przecież są w koalicji rządzącej. Nie zmienia to jednak faktu, że zwłaszcza w świetle wielkich sukcesów Zjednoczenia Narodowego rozczłonkowana jeszcze wtedy lewica wyglądała marnie.

To nie jest polityczna archeologia. Od tych wydarzeń minął zaledwie nieco ponad miesiąc, a nagle optyka zmieniła się całkowicie. 182 mandaty w parlamencie. 9 mln głosów w pierwszej turze, 7 mln w drugiej. Etykieta poskramiaczy smoków, tych, którym udało się zatrzymać nieodwracalny już według wielu marsz skrajnej prawicy po władzę. Oraz dominująca pozycja względem Ensemble, centrowej partii, której politycznym patronem jest Emmanuel Macron. Wysłuchując bowiem powyborczych komentarzy ze strony liderów Frontu, trudno było stwierdzić jednoznacznie, z czego cieszyli się bardziej: z pokonania Marine Le Pen i Jordana Bardelli, czy z ustawienia się ponad Macronem, którego od lat opisują jako zło wcielone i źródło wszystkich problemów Francji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Czyją nadzieją jest Sierakowski?

Nie ma darmowych obiadów. Na przyswojenie tej oczywistej w polityce reguły nigdy nie jest za późno. Choć najlepiej, gdy młodzi kandydaci do dobrego życia z polityki pojmą to już na starcie kariery.

Warto podpatrywać tych, którzy przeżyli różne ekipy i ciągle są w grze. Chociażby obserwować Sławomira Sierakowskiego. W dawnych czasach wpływowi starsi politycy namaścili go na nadzieję lewicy. Wtedy, gdy taką nadzieją miał też być Grzegorz Napieralski. Jak to się sprawdziło, nie warto pisać. Sierakowski, jaki jest, każdy widzi. A Napieralski? Zamienił lewicę na prawicę i ledwo zipie w PO. Odwrotnie Sierakowski. Na brak wsparcia nie może narzekać. Jak nie Amerykanie, to Niemcy. A w ostateczności Tusk, któremu Sierakowski złożył taki oto hołd: „Staje się praktycznie liderem Unii Europejskiej”, „Platforma wygrała w Europie”, „Tusk będzie ciśnięty, żeby został szefem Komisji Europejskiej”. I tak dalej. Czy jest na lewicy ktoś, kto tak pokochał Tuska? Bardziej nawet niż Niemcy i Amerykanie?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Francuska lewica podniosła głowę

Partia Socjalistyczna wyrasta na główną zaporę przed partią Le Pen… albo Macrona.

Twórca V Republiki Francuskiej, gen. de Gaulle, pozostawił po sobie nie tylko nowe państwo, ale i nowy rodzaj partii. Jego Unia na rzecz Nowej Republiki, wzorowana zdaniem niektórych na piłsudczykowskim Bezpartyjnym Bloku Współpracy z Rządem, miała stanowić porozumienie wszystkich patriotów od prawa do lewa. Jej deputowani odmówili zajęcia w parlamencie miejsc po prawej stronie, a że nie było zgody innych formacji, by zajęli miejsca środkowe, ostatecznie zostali rozsadzeni równo po szerokości izby. Ich ambicją było zmieścić w sobie całą scenę polityczną. Zamierzeń tych nie podzielali jednak następcy generała.

Wraz z prezydenturą Georges’a Pompidou ruch gaullistowski, a właściwie już postgaullistowski, przesuwa się wyraźnie w prawo. Kolejne partie odwołujące się do tej tradycji, aż po funkcjonującą dziś formację Republikanie (Les Républicains, LR), mogą już być wymieniane jednym tchem z brytyjskimi torysami czy niemiecką CDU. Jako że polityka nie znosi próżni, musiała się pojawić przeciwwaga. Rola ta przypadła budowanej z mozołem zjednoczonej lewicy „republikańskiej” (tj. nie- i antykomunistycznej). Choć zajęło to trzy dekady, jej lider François Mitterrand objął w końcu najwyższy urząd w państwie. Jego długie rządy (14 lat) wielu uznało za domknięcie się systemu. Jeśli bowiem lewica, która dawniej uważała sposób działania państwa gaullistowskiego
za „nieustanny zamach stanu”, pogodziła się z „monarchią republikańską” stworzoną przez generała, to istniała pewność, że podstawy ustroju są stabilne.

Jak się okazało, V Republika dzieliła najmniej. Dodatkowym czynnikiem stabilizującym ten układ była alternance, czyli okresowa wymiana władzy z prawicowej na lewicową. Kiedy rządzili postgaulliści, socjaliści (Parti Socialiste, PS) byli największą partią opozycyjną – i odwrotnie. Społeczeństwo miało poczucie, że ktoś patrzy władzy na ręce, już przebierając nogami, aby ją zastąpić. Inna polityka zawsze była możliwa. Wszystko to skończyło się jednak 7 maja 2017 r., gdy wybory prezydenckie wygrał Emmanuel Macron.

Głęboki kryzys dwóch tradycyjnych partii władzy znalazł finał w wypadnięciu z wyścigu do Pałacu Elizejskiego pewnych kandydatów do drugiej tury wyborów prezydenckich – Dominique Strauss-Kahn z PS oskarżony został o gwałt, a François Fillon z LR o malwersacje finansowe. Francuska scena polityczna, dawniej wzór stabilności i przewidywalności, implodowała. Osłabione partie establishmentowe doświadczyły drastycznego „cięcia po skrzydłach” – twardy elektorat uciekał do partii skrajnych, centryści zaś znaleźli nowego lidera, Emmanuela Macrona. Tak powstał nowy ład partyjny, w ramach którego centroprawica i centrolewica zdecydowały się połączyć siły i zaczęły się przedstawiać jako jedyna alternatywa wobec rządów partii skrajnej prawicy lub lewicy.

Główny bezpiecznik w postaci alternance został wymontowany, znikła alternatywa wobec polityki gospodarczej, społecznej czy zagranicznej suflowanej przez prezydenckich technokratów, którzy może i byli dawniej „na prawicy” lub „na lewicy”, ale kończyli te same prestiżowe uczelnie i posyłają dzieci do tych samych szkół. Wobec dominacji bloku centralnego, a jednocześnie wręcz cywilizacyjnej grozy, jaką budziła wizja przejęcia władzy przez Marine Le Pen albo Jeana-Luca Mélenchona, liczni socjaliści wzywali do przyłączenia się do Macrona i budowy silnej lewej flanki w jego ruchu.

Kiedy mer Paryża Anne Hidalgo otrzymała w wyborach prezydenckich 1,7% głosów, wydawało się, że to koniec socjalizmu we Francji. Partii pozostawało czekać, aż zostanie do reszty rozebrana między stronnictwo prezydenckie, czyli Odrodzenie (Renaissance, RE), a rosnącą w siłę Francję Niepokorną Mélenchona (La France Insoumise, LFI). Dość powszechna była opinia, że decyzja o przystaniu do Nowej Unii Ludowej, Ekologicznej i Społecznej (NUPES) zdominowanej przez „niepokornych” jedynie przyśpieszy ten proces. Oburzeni na współpracę ze skrajną lewicą rzucili legitymacje partyjne, inni wydawali się pogodzeni z tym, że zostaną przez nią wchłonięci. Niespodziewanie dla wszystkich, w tym samych socjalistów, karta odwróciła się w czerwcu 2024 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Lewica znowu rządzi. Naprawdę?

Pisanie o Nowej Lewicy i Razem to niestety zajęcie jałowe. Ale skoro Czytelnicy pytają, dlaczego ta polityczna reprezentacja lewicy w parlamencie jest tak marna, próbuję odpowiedzieć. Choć robiłem to już wiele razy, a koń, jaki jest, każdy widzi. 

Politycy rzadko robią to, co zapowiadali. Niech za przykład posłuży Paulina Matysiak, posłanka Razem. Jako kandydatka pięknie mówiła o wykluczeniu komunikacyjnym, które jest zmorą milionów Polaków. Z tysięcy wsi i miasteczek można się wyrwać, tylko mając zdezelowane auto, bo na inne ludzi nie stać. Trzeba coś z tym zrobić. Trudne, kosztowne, ale nieodzowne. Niewiele w tej sprawie zrobiło PiS, a teraz jest jeszcze gorzej. A posłanka Matysiak? Stała się gorliwą rzeczniczką CPK i szybkiej kolei. Też potrzebnych. Przyjemniej jest chodzić do mediów i popierać głupoty, które przy CPK się mnożyły, niż tułać się po tych setkach miejsc, do których nie można dojechać ani koleją, ani autobusem.

I tak można by pisać o kolejnych lewicowych wybrańcach. Pewnie trzeba będzie to robić, by oszukanych było mniej. I aby otworzyć drogę do polityki takim ludziom, którzy nie wysiądą z pociągu dla wykluczonych i będą rozwiązywać problemy. Aż do skutku. 

A Nowa Lewica? Bardziej fatamorgana niż rzeczywisty byt. W praktyce jest to sprytnie skomponowana przez Czarzastego wydmuszka. Po celowym wyeliminowaniu tysięcy działaczy SLD zostali ludzie o szczególnych cechach charakteru i nieprzesadnej ideowości. Mylący służbę publiczną z prywatą. A demokrację wewnątrzpartyjną z podporządkowaniem Czarzastemu. Za frukty, które rozdaje po uważaniu. Pozujący w mediach na dobrodusznego wujka Czarzasty jest satrapą eliminującym każdego, kto ma inne zdanie niż on albo mógłby mu w przyszłości zagrozić.

Czarzastemu i Biedroniowi zawsze chodziło o władzę. I tylko o władzę. Nawet się z tym nie kryli. Hasło „będziemy rządzić” zastąpiło program wyborczy. Pamiętamy triumfalne mowy Czarzastego, że po iluś latach Lewica znowu rządzi. Naprawdę? Czy Tusk o tym wie? Może by Czarzasty po pół roku rządzenia pokazał jakieś dowody. Jeden wszyscy znają – prawie cały klub Nowej Lewicy dostał posady w rządzie. Można by trochę gorzko zażartować: i niech Bóg ma w opiece nasz kraj.

A wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego? Politycy Nowej Lewicy i Razem okazali się prawdziwymi sztukmistrzami. To jedyne partie lewicowe w Europie, które młodzi ludzie omijają szerokim łukiem. Co jest z nimi nie tak, że przeskoczyła je Konfederacja?

Zaczynamy dyżury redakcyjne. 

W poniedziałek będę do dyspozycji Czytelników w godz. 14-16. 

A redaktor Robert Walenciak w środę w godz. 13-15. 

Telefon: +48 22 635 84 10.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Lewica na równi pochyłej

Problemem nie jest elektorat, bo on istnieje. Brakuje za to partii, której mogliby zaufać Polacy wyznający lewicowe wartości.

To, co się dzieje na lewicy, jest jak kronika zapowiedzianej katastrofy. Pisaliśmy przecież w PRZEGLĄDZIE, że się wydarzy – i się wydarzyło. Do Parlamentu Europejskiego dostała się trójka – Robert Biedroń, Krzysztof Śmiszek i Joanna Scheuring-Wielgus. To nie był przypadek – tak zostały ułożone partyjne listy wyborcze. I każdy mógł się przekonać na własne oczy, że projekt pod nazwą Wiosna okazał się projektem rodzinnym.

„W którym momencie ten szczery, młodzieńczy działacz lewicowy stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich?”, zastanawiała się parę tygodni temu na naszych łamach Agnieszka Wołk-Łaniewska. Tego nie wiemy. A dlaczego tak się stało? Bo stać się mogło. O tym też pisaliśmy wielokrotnie. Włodzimierz Czarzasty najpierw przejął SLD, a potem, korzystając z pretekstu, jakim było zjednoczenie z Wiosną, sprywatyzował Lewicę. On i Biedroń są jej formalnymi przewodniczącymi i żadne ciało nie może ich z tej funkcji zwolnić. Za to oni mogą każdego członka zawiesić, kiedy chcą. Tak stanowi statut, w rzeczywistości jest to partia prywatna. 

Dlaczego w takim razie obaj konsekwentnie działają na jej szkodę? Nie ulegajmy mitom, że prywatny właściciel zawsze dobrze zarządza firmą. Zdarza się przecież, że doprowadza ją do bankructwa – czy to na skutek złych kalkulacji, czy przez brak umiejętności. I to jest ten przypadek.

Katastrofa.

Już parę minut po ogłoszeniu wyników eurowyborów lewicowe bańki w mediach społecznościowych zawyły, żądając głów. I wyją do tej pory.

Dzień po wyborach rozmawiałem z lewicowym posłem. „Bardziej jestem wściekły niż zmartwiony – mówił. – Że tak nas wykiwali. Biedroń, Śmiszek, Czarzasty… A najbardziej jestem zły, że na kandydowanie dali się namówić Belka z Cimoszewiczem. Bo podciągnęli listę. I wciągnęli Śmiszka”. 

Dwa dni po wyborach zebrał się Koalicyjny Klub Parlamentarny Lewicy. O wyborach i ich wyniku nawet nie wspomniano. Nikt o tym nie mówił, co chyba dobrze pokazuje atmosferę panującą w klubie. A w mediach jego przewodnicząca Anna Maria Żukowska i przewodniczący partii Włodzimierz Cimoszewicz tłumaczyli porażkę. „Czy zawiodła kampania, czy zawiodły inne rzeczy? – zastanawiała się Żukowska w Radiu Zet. – Po części myślę, że kampania. Po raz czwarty robiona w ten sam sposób”.

Co mówił Czarzasty? „Słaby rezultat w wyborach jest m.in. wynikiem błędnie ułożonych list wyborczych. Po drugie, elektorat, czyli propozycje dla kobiet i młodego pokolenia. Po trzecie, błędy związane z kampanią wyborczą: jedni ją robili, drudzy nie”. I dorzucił do tego jeszcze jeden błąd: że jego ugrupowanie nie odróżniało się zbytnio od Koalicji Obywatelskiej. Innymi słowy, główną winę za marny rezultat ponosi szefowa kampanii wyborczej Katarzyna Kotula. Bo lewicowi wyborcy zostali w domach. Reszta wymaga refleksji i analiz.

Poseł Lewicy, z którym rozmawiałem, tłumaczy to: „Zwalają winę na Kotulę, bo najprościej, no i za bardzo urosła. Poza tym nic się nie zmieni. Czarzasty wie, że za chwilę będą wakacje, więc do nich dojedzie. Potem wszyscy się rozjadą. Jesienią inne sprawy będą na głowie”. A to jest równia pochyła. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Transfery polityków lewicy

Wielkim paradoksem najnowszych dziejów Polski jest fakt, że lewica, która dała III RP konstytucję i wprowadziła nasz kraj do Unii Europejskiej, od 20 lat znajduje się na marginesie sceny politycznej. Politykę zdominowały bowiem dwie partie postsolidarnościowe, do 2005 r. zgodne w antykomunizmie i nienawiści do lewicy. Dopiero po tej dacie zaczęły się uwydatniać różnice między PiS i PO. W tym układzie dla lewicy było coraz mniej miejsca, a dotychczasowi wyborcy SLD i Unii Pracy zaczęli przepływać bądź do partii Tuska, bądź do partii Kaczyńskiego. Trudno się dziwić, że politycy lewicy coraz liczniej uciekali i nadal uciekają tam, gdzie widzą większe możliwości kariery.

Trzeba przyznać, że PiS mimo ośmiu lat korupcjogennych rządów nie zdołało pozyskać wielu ludzi z lewej strony. Przejścia z lewicy na prawicę są mimo wszystko zbyt szokujące i mało kto ma tyle tupetu, ile były sekretarz KC PZPR i wieloletni szef tygodnika „Wprost” Marek Król, który dołączył do grona komentatorów pisowskich mediów. Z pokolenia jego rówieśników podobną drogę wybrała tylko Aleksandra Jakubowska, niegdyś ważna postać rządów SLD, była posłanka i wiceminister kultury, która kilka lat temu związała się z koncernem medialnym braci Karnowskich. Natomiast spośród ludzi lewicy o całe pokolenie młodszych takich przypadków mamy już nieco więcej: feralna kandydatka SLD z wyborów prezydenckich w 2015 r. Magdalena Ogórek, która zaraz potem została „gwiazdą” pisowskiej TVP; Rafał Woś, kiedyś jeden z najciekawszych publicystów ekonomicznych o lewicowych poglądach, przez ostatnie lata brnący coraz bliżej PiS, dziś zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”; wreszcie sławetna posłanka z Lubelszczyzny Monika Pawłowska, która zaczynała w SLD, mandat poselski uzyskała w 2019 r. dzięki partii Wiosna Roberta Biedronia, by po kilkunastu miesiącach przejść do Porozumienia Jarosława Gowina, a stamtąd do PiS (w ostatnich wyborach kandydowała z listy tej partii i choć dostała zbyt mało głosów, wkrótce wróciła do Sejmu, przejmując mandat po Mariuszu Kamińskim).

O wiele mniej szokujące stały się transfery ludzi lewicy do Koalicji Obywatelskiej. Pozyskiwanie znanych nazwisk z lewej strony Donald Tusk rozpoczął już podczas swoich pierwszych rządów. W 2009 r. pierwsze miejsce na warszawskiej liście PO w wyborach do Parlamentu Europejskiego niespodziewanie otrzymała Danuta Hübner, pierwsza polska komisarz w Brukseli, wcześniej szefowa kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego i minister w rządzie Leszka Millera. Tuskowi nie przeszkadzała już wtedy wieloletnia przynależność Hübner do PZPR ani ujawniona przez IPN i nagłośniona przez prawicowe media praca jej ojca w UB, choć jeszcze kilka lat wcześniej pozbył się z PO Zyty Gilowskiej, gdy wyszły na jaw jej problemy lustracyjne. Zresztą była komisarz z nadania lewicowego rządu znakomicie odnalazła się w realiach PE, przystępując do chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej, do której od początku należy PO. Dzięki temu zdobywała mandat eurodeputowanej również w latach 2014 i 2019. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dobra, stara Europa

Jesteśmy kontynentem, na którym najlepiej się żyje. Może aż za dobrze?


Prof. Marek Belka – wiceprzewodniczący Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim


Jak to jest w Unii? Rozszyfrował pan, kto ma tam decydujący wpływ? Kto jest najważniejszy?
– Takiej osoby nie ma.

Nie ma?
– I to niedobrze. Pamięta pan, jak kiedyś Henry Kissinger mówił: „Podajcie mi numer telefonu, żebym mógł zadzwonić do tej Europy, jakby co”? Kiedyś wydawało się, że to może kanclerz Niemiec. Albo prezydent Francji.

Ten najważniejszy, który nadaje ton.
– To nie działa w tym momencie, zupełnie. Albo prawie zupełnie. Proces decyzyjny w Unii Europejskiej jest bardziej skomplikowany niż kiedykolwiek, dlatego że nie ma jednego centrum decyzyjnego czy bardzo jasnych centrów. Mamy wyraźne osłabienie przywództwa Niemiec. Macron jest bardzo inteligentny i nadenergiczny, za to ma swoje problemy w kraju. 

To okazja dla innych.
– Myślę, że bardzo silną pozycję w Europie dzisiaj ma Donald Tusk. To sytuacja bezprecedensowa – nigdy polski polityk nie był tak istotny w Europie jak dzisiaj Tusk. Ze względu na wygraną z populistami. Zdarzyło się to, a tak naprawdę wszyscy w Unii myśleli, że nie ma prawa się zdarzyć. W związku z tym on w tej chwili chodzi w glorii. Jeżeli wykorzysta to dobrze dla Polski i dla Europy, będzie świetnie.

Jak być skutecznym.

Czyli jest mocną postacią w ramach Rady Europejskiej, na której spotykają się liderzy państw członkowskich. Tu wiele może. Ale jak?
– Jeżeli chce się coś załatwić na Radzie Europejskiej, nie można tego ogłaszać publicznie, tylko trzeba najpierw dać sygnał kanałami dyplomatycznymi albo zadzwonić – do Olafa albo do Emmanuela, do innych – i powiedzieć, że jest świetny pomysł, i go przedstawić. Trzeba dać parę dni na analizę, na przemyślenie. Tak wygląda proces decyzyjny w Unii Europejskiej. To proces konsultacyjny między liderami najważniejszych krajów. Czyli Rada Europejska jest forum ucierania się interesów narodowych, na którym podejmowane są strategiczne decyzje. Z kolei Komisja Europejska jest rządem, w cudzysłowie oczywiście, tam jest władza codzienna. A Parlament Europejski to właściwie najbardziej proeuropejska, prointegracyjna, prowspólnotowa część Unii. Trochę jak komisja rewizyjna. Czasami potrafi przyblokować albo przyśpieszyć. Ale nie ma inicjatywy ustawodawczej. 

Mówi pan, że Parlament Europejski jest najbardziej prointegracyjną częścią Unii. A ja przypominam sobie europosłów PiS, którzy wygłaszali na jego forum przemówienia wrogie Unii. Też budowali jedność europejską?
– No nie, oni byli na marginesie. Jeśli ktoś w europarlamencie jest za bardzo na skrzydle, albo na lewym, albo na prawym, skazuje się na niebyt polityczny. Nawiasem mówiąc, zdarzało się, że ci z PiS w pewnych sprawach mieli jakąś rozsądną propozycję. Ale i tak chciano to odrzucać, bez dyskusji. Wtedy inni posłowie z Polski ratowali sytuację, krzyczeli: „Zaraz, zaraz, to nie jest takie bezsensowne! Może warto na ten temat pomyśleć”. Tyle PiS mogło.

Jeżeli droga od pomysłu do jego realizacji jest w Unii tak długa i skomplikowana, to może nie ma sensu angażować środków i energii, by coś tam wywalczyć?
– To, że nikt nie ma tam głosu decydującego, nie znaczy, że nie można nic załatwić. Począwszy od pieniędzy, a skończywszy na regulacjach. Te regulacje mogą być dla nas bardziej lub mniej korzystne – i tutaj istotna jest rola polskich przedstawicieli, a także europosłów. Można wiele! Są kraje, które słyną ze znakomitej obrony swoich interesów, np. Hiszpania. A przecież ona nie jest silniejsza od Polski, jeżeli chodzi o obecność w Unii.

Dlaczego więc nam nie wychodzi?
– Jesteśmy paskudnie podzieleni. Podczas tej pięcioletniej kadencji pamiętam tylko jedną albo dwie okazje, kiedy cała delegacja polskich posłów miała się spotkać. Organizowano spotkanie na temat Białorusi, przyszedłem ja i jeszcze chyba ze dwóch posłów spoza PiS. Nie dziwię się, trudno mieć konstruktywny stosunek do ludzi, którzy na co dzień plują jadem.

A jest to na forum Parlamentu Europejskiego skuteczne?
– Ich pozycja we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR) jest teoretycznie bardzo silna, są tam największą grupą. Ale nie mają żadnego przewodniczącego komisji parlamentu, a tak naprawdę najważniejsi ludzie w PE to przewodniczący komisji. Oni decydują w dużej mierze o jego legislacji. Pamiętamy, że na przewodniczącego jednej z komisji kandydowała Beata Szydło, no i… Dwukrotnie została, że tak powiem, uwalona. Nie tylko dlatego, że nie znała języka… Po prostu posłowie wiedzą, kim są ci z PiS. 

I to ich odpycha?
– Większość posłów w Parlamencie Europejskim jest proeuropejska, a ci z PiS są antyeuropejscy. Oni mogą nazywać się reformatorami, ale to nie jest reforma, tylko próba likwidacji Unii Europejskiej, a w każdym razie kastracji. To wszyscy wiedzą. Dlatego posłowie PiS są na marginesie. Oczywiście mogą wyjść na forum plenarne i pokrzykiwać. Tylko że to nie ma większego znaczenia. Mam raczej wrażenie, że gdy występują, przemawiają do polskiej publiczności. Jak poseł Tarczyński występuje po polsku, wiadomo, że mówi do prezesa Kaczyńskiego. Ale gdy mówi po angielsku, to już jest bardziej skomplikowane. Raczej mówi, żeby kogoś zdenerwować. Co zresztą mu się udaje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Marsz po euro

W którym momencie ten szczery, młodzieńczy działacz lewicowy stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich? 

Lista lewicy do europarlamentu została zmontowana tak, żeby z trzech możliwych mandatów dwa przypadły parze Biedroń-Śmiszek. Jak to się stało, że facet, który był szefem nieistniejącej partii, a w wyborach prezydenckich dostał 2,22% głosów, rozdaje karty i synekury, a reszta lewicowej koalicji siedzi cicho? 

To długa historia.

Albo Biedroń, albo Tusk.

Pamiętacie, jak Robert Biedroń był nadzieją lewicy? Kultowe „Ucho Prezesa” poświęciło mu nawet specjalny odcinek, w którym Wałęsa, Kwaśniewski i Komorowski jadą do Słupska, żeby namawiać Biedronia, podówczas prezydenta miasta, by koniecznie kandydował na prezydenta RP, a on się kryguje. „Czemu nie Donald?”, pyta Wałęsę, a Lech na to: „Donald to jest dobry do żucia, ja go mogę w kieszeni schować, on maleje, a pan rośniesz”. Był rok 2018.

Nie wiem, jak Państwa, ale mnie nurtuje pytanie, co poszło nie tak. W którym momencie ten szczery, (nieco zbyt) młodzieńczy działacz lewicowy, uwodzący wyborców żarliwością i urokiem osobistym, stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich? Ja winię pensję europosła.

Dla przypomnienia: w 2013 r. Robert Biedroń był jedną z twarzy autentycznej zmiany. Jako pierwszy nieskryty gej w historii RP wszedł do Sejmu z Ruchu Palikota, wraz z pierwszą transpłciową posłanką Anną Grodzką i Wandą Nowicką, otwarcie zaangażowaną w łamanie ustawy antyaborcyjnej. W naszym ciemnogrodzie zrobiło się jakby jaśniej. Wprawdzie na wstępie zdążył się nieco zbłaźnić, kiedy obwieścił Monice Olejnik, że Konwent Seniorów to „zebranie najważniejszych, najstarszych posłów w parlamencie”, ale tego typu wpadki wyborcy byli skłonni mu wybaczyć, albowiem był uroczy i ideowy.

Posłem pobył zaledwie rok, gdyż w 2014 r. wystartował na prezydenta Słupska i niespodziewanie (także dla siebie) wygrał. Dzielnie przeprowadził się na drugi koniec Polski i przystąpił do rządzenia miastem, z którym nic go nie łączyło: inwestował w mieszkania komunalne, wystawił przed ratuszem czerwoną kanapę, na której rozmawiał z mieszkańcami, obniżył własną pensję, odebrał urzędnikom dodatki na benzynę, przestał używać prezydenckiej limuzyny, po mieście jeździł rowerem. Co prawda, 206 dni ze swojej kadencji spędził w delegacjach, rower zaś był raczej na pokaz, bo mieszkał tuż obok urzędu, a limuzynę zachował na dalsze podróże – ale mieszkańcy go polubili, czego dowodem był fakt, że jego zastępczyni, którą namaścił na następczynię, wygrała w pierwszej turze. 

Zaskakujący słupski sukces wywindował Biedronia na czoło lewicowego peletonu; nawet niepodatny na naiwne uniesienia Aleksander Kwaśniewski orzekł: „Myślę, że w 2020 r. prezydentem Polski będzie Robert Biedroń”. Podejrzewam skądinąd, że tak naprawdę Kwaśniewski w zwycięstwo Biedronia nie wierzył – jak mało kto rozumie on elektorat, w swej masie konserwatywny i dość homofobiczny – więc był to raczej wyraz wsparcia niż diagnoza.

Jakkolwiek by było – Biedroń bezsprzecznie znajdował się na krzywej wznoszącej i każdy na lewicy chciał być jego przyjacielem. Szykując się do politycznej ofensywy, napisał książkę zatytułowaną cokolwiek megalomańsko „Nowy rozdział”. Megalomaństwo tkwiło w fakcie, że autor zdawał się przewidywać nowy rozdział nie we własnym życiu, ale w życiu polskiej lewicy i Polski generalnie, za swoją sprawą. Konkretów programowych w książce raczej brakowało, za to znać było odwagę oryginalności. Kilka razy padło słowo „symetryzm” – i to nie w obowiązującym w „demokratycznych elitach” tonie potępienia, ale jako wyzwanie rzucone „starym podziałom” i „teatrowi starych partii”; sporo było też o „równości” i „wyzysku”. 

Biedroń, jako bodaj jedyny antypisowski polityk w tym czasie, dużo i często mówił o tym, jak wielką zmianą w życiu biednych Polaków było 500+. Nie dawał wyborcom do zrozumienia, że przedkładając możliwość wysłania dzieci na kolonie nad niezawisłość sądów, są „ludem ciemnym już bez cnoty”, jak głosił krążący wówczas po sieci protest song. Zamiast tego przekonywał ich, że nie muszą wybierać, bo „zasługują na to, żeby mieć i 500+, i wolność”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Lewica bez historii, historia bez lewicy

Dlaczego mimo kolejnych zmian organizacyjnych i personalnych, a nawet pokoleniowych, nie ma miejsca na lewicę w pierwszej lidze polskiej polityki?

Polska lewica poniosła klęskę. Nie tylko klęskę w wyborach samorządowych roku 2024 – ta jest widoczna gołym okiem. I nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, skoro od 20 lat lewica ponosi same porażki, w żadnych wyborach nie potrafiąc osiągnąć progu 15% głosów (ostatnio nawet 10%), i to w sytuacji, gdy dwa największe ugrupowania – PiS i PO – mają wyniki co najmniej dwa razy lepsze. Mimo kolejnych zmian organizacyjnych i personalnych, a nawet pokoleniowych, najwyraźniej nie ma miejsca na lewicę w pierwszej lidze polskiej polityki. Dlaczego?

Większość starających się odpowiedzieć na to pytanie szuka wytłumaczenia w błędnej taktyce i strategii dzisiejszych ugrupowań lewicowych. To zapewne prawda, ale nie cała. Aby zrozumieć słabość dzisiejszej lewicy, trzeba się zastanowić nad przyczynami dominacji prawicy. Bo to, że w Polsce od dwóch dekad dominuje prawica, jest faktem bezsprzecznym, choć nadal słabo uświadamianym. Polska prawica po 1989 r. została zbudowana na dwóch fundamentach: antykomunizmie i politycznym klerykalizmie. Antykomunizm oznacza oczywiście nie walkę z ideologią komunistyczną, która już od kilku dziesięcioleci jest martwa, lecz zanegowanie państwowości polskiej z lat 1944-1989 i osiągnięć narodu polskiego w tym okresie. Klerykalizm polityczny zaś to wykorzystywanie Kościoła i wiary katolickiej do celów politycznych, a także wewnętrzne upolitycznienie samego Kościoła i ścisłe powiązanie go z państwem rządzonym przez prawicę. Warto podkreślić, że taki antykomunizm i klerykalizm nie mają nic wspólnego z normalnym, zdrowym konserwatyzmem, który we wszystkich krajach naszej cywilizacji opiera się na poszanowaniu państwa, religii i ciągłości historycznej jako fundamentów ładu społecznego. O polskiej prawicy można więc powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest konserwatywna – jak lubi siebie nazywać. A robią tak przecież zarówno politycy PiS i PO, jak i Trzeciej Drogi czy Konfederacji.

Jednak w momencie przekształcania PRL w III Rzeczpospolitą polskie społeczeństwo nie było jeszcze zainfekowane ideologią prawicy. Antykomunizm i klerykalizm tuż po 1989 r. były postawami marginalnymi, a krzykliwi politycy ZChN i innych prawicowych „kanap” uchodzili raczej za folklor polityczny, wyśmiewany nie tylko w kabaretach. Co takiego się stało w następnych latach, że prawicowe myślenie zdominowało polskie elity i dużą część społeczeństwa?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego lewica się wycofała?

Jak długo może być „wrażliwy społecznie” (i to nie werbalnie) lewicowy poseł, który sam ma sześć mieszkań albo prowadzi firmę? Prof. dr hab. Mirosław Karwat – kierownik Katedry Teorii Polityki i Myśli Politycznej Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, członek Komitetu Nauk Politycznych PAN. Napisał m.in.: „O perfidii”, „Sztuka manipulacji politycznej”, „O złośliwej dyskredytacji”, „O demagogii”, „Jak się usidla ludzi. Kurs przytomności dla każdego”, „Manipulacja w polityce, czyli niezbędnik

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.