Tag "Lewica"
Palikot, czyli kto?
PRZYPOMINAMY fragmenty tekstu z 31 grudnia 2012 r.
Rok temu był furkot, partia Palikota zdobyła w wyborach ponad 10% głosów, wydawało się, że świat stoi przed nią otworem. Sam Palikot mówił, że poparcie mu rośnie, że sięga 18% i to nie koniec. Od razu chciał jednoczyć lewicę; on miał być kandydatem na prezydenta, Kwaśniewski – na premiera, a SLD miał organizować kampanię. Lider Ruchu Palikota zapowiadał też, że do polityki wprowadzi nowe treści i nowe twarze. Że będzie nowa jakość.
Minął rok.
Sondaże dają partii Palikota 5% poparcia (część – 8%, ale są i takie, w których jest pod progiem, na poziomie 4%). O żadnym jednoczeniu lewicy pod jego przywództwem nie ma mowy, już wiadomo, że kto zaczyna się z nim zadawać, traci. Nowych twarzy, które miał wprowadzić do polityki, nie ma; jego sukcesy to ściąganie SLD-owskich outsiderów. Nowość i świeżość to żadna. (…)
Cóż takiego się zdarzyło w ciągu ostatnich 12 miesięcy, że nowa formacja straciła niemal połowę poparcia? Że częściej wywołuje zażenowanie niż entuzjazm?
Próbując odpowiedzieć na to pytanie, warto przez chwilę zastanowić się, na czym polegał sukces Palikota w roku 2011. Co się stało, że ugrupowanie budowane na antyklerykalnej partii Racja i wokół samego Palikota zdobyło głos co dziesiątego wyborcy? Nagle Polacy stali się wrogami Kościoła? Nagle zaimponowały im palikotowe eventy?
Kto się boi Sahry Wagenknecht?
Sama jej obecność na scenie politycznej będzie powodować dalszy spadek poparcia dla koalicji rządzącej
31 sierpnia br. w witrynie internetowej UnHerd ukazał się tekst o Sahrze Wagenknecht autorstwa Thomasa Faziego – dziennikarza i współautora (z Tobym Greenem) książki „The Covid Consensus”. Fragmenty tego obszernego artykułu prezentujemy poniżej. Z całością można się zapoznać pod adresem: unherd.com/2024/08/whos-afraid-of-sahra-wagenknecht/.
Fazi daje dość gruntowne wprowadzenie do sposobu myślenia niemieckiej polityczki, której niedawno założona partia uzyskuje, począwszy od czerwcowych wyborów europejskich, bardzo dobre wyniki. Ostatnio w wyborach w Turyngii i w Saksonii zdobyła odpowiednio 16% i 12% głosów. Czytelników, których nie zadowoli dziennikarski opis podstaw ideowych tego ugrupowania i będą szukać pogłębionej analizy, zainteresować może praca Patricka Moreau „The Emergence of a Conservative Left in Germany. The Sahra Wagenknecht Alliance – Reason and Justice (BSW)” (Wyłonienie się konserwatywnej lewicy w Niemczech. Sojusz Sahry Wagenknecht – Rozsądek i Sprawiedliwość). Darmowy plik pdf udostępniony przez Fondation pour l’Innovation Politique znajduje się pod adresem: www.fondapol.org/app/uploads/ 2024/02/237-moreau-gb-2024-02-13-w.pdf.
Niewielu przewidywało, że Niemcy – długo uchodzące za kraj o najnudniejszej polityce na kontynencie europejskim – staną się centrum nowej rewolty populistycznej, i to atakującej zarówno z prawa, jak z lewa. (…)
Prawdziwą niespodzianką (w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego – przyp. P.K.) jest wynik nowej, lewicowo-populistycznej partii Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW), założonej kilka miesięcy temu przez ikonę niemieckiej radykalnej lewicy. Partia ta uzyskała w sumie 6,2% głosów i tak jak w poprzednich wyborach Alternatywa dla Niemiec (AfD) cieszy się o wiele większym poparciem na wschodzie kraju (…). Wybory ukazały ponad wszelką wątpliwość, że Niemcy po zjednoczeniu pozostają podzielone wedle ich przeszłych granic. Choć obywatele żyjący na zachodzie kraju też wyrażają rosnące niezadowolenie z koalicji SPD-Zieloni-FDP, pozostają w obrębie głównego nurtu polityki, Niemcy na wschodzie zaś buntują się przeciw establishmentowi. (…)
Wagenknecht – na razie – wykluczyła formowanie koalicyjnych rządów na poziomie landów z AfD, ale i z każdą partią, która popiera dostarczanie broni Ukrainie (czyli z większością partii głównego nurtu). Sama jej obecność na scenie politycznej będzie powodować dalszy spadek poparcia dla koalicji rządzącej. Utrudni partiom rządzącym, o ile nie uniemożliwi, sformowanie centrowej koalicji na poziomie federalnym.
Fenomen Wagenknecht jest fascynujący z kilku przyczyn.
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Instytut Promocji Nawrockiego
Pamiętacie gromkie zapowiedzi liderów Lewicy, że Instytut Pamięci Narodowej jest do likwidacji, że nie stać nas na finansowanie instytucji propagującej niezwykle jednostronną politykę historyczną? A co było? W zeszłym roku koalicja rządząca przyznała temu zideologizowanemu instytutowi 650 mln zł.
W tym roku w projekcie budżetu przyjętym przez Radę Ministrów założono zmniejszenie środków na IPN i powrót do stanu z 2023 r. Instytut ma więc kosztować polskiego podatnika ponad 580 mln zł. To jawne zaprzeczenie tego, co deklarowano, nie tylko na Lewicy, ale również w Koalicji Obywatelskiej. Teraz projekt ustawy budżetowej trafia do parlamentu, jest zatem czas, by w wyniku prac w Komisji Finansów i na posiedzeniach plenarnych Sejmu i Senatu radykalnie ten budżet obniżyć. Lewico, pamiętaj o swoich obietnicach.
Odezwą się głosy, że rozwiązanie IPN bez zgody prezydenta Andrzeja Dudy jest niemożliwe, bo zawetuje on ustawę likwidującą instytut. Ale gdzie zostało powiedziane, że IPN musi mieć tak wysoki budżet, o wiele większy od budżetu Polskiej Akademii Nauk? Olbrzymie pieniądze, których niemała część zostanie wydana na wątpliwej wartości prace historyczne, wystawy czy na zatrudnianie kolejnych ludzi spod znaku PiS. Prezes Karol Nawrocki już zatrudnił m.in. byłego wojewodę pomorskiego, prezesa Polskiej Fundacji Narodowej, której głośnymi działaniami zajęła się prokuratura, czy byłą szefową Polskiego Radia. IPN już jest, a ma być jeszcze bardziej pojemną, przechowalnią dla kadr PiS. Dlatego instytut bezczelnie posunął się do żądania, jak poinformował minister finansów Andrzej Domański, funduszy większych niż w zeszłym roku o… ponad 114 mln zł! I to wszystko w czasie, gdy Najwyższa Izba Kontroli, oceniając wykonanie budżetu państwa w 2023 r., w części dotyczącej IPN orzekła, że wydał on 17,9 mln zł z naruszeniem prawa, nierzetelnie lub niegospodarnie.
Prezes Nawrocki myśli o kandydowaniu na prezydenta RP, podobno jest na krótkiej liście Jarosława Kaczyńskiego. Może to się zmieni, kiedy do lidera PiS dotrze, że prezes IPN ma powiązania z dziwnymi osobnikami, dla których walenie po głowie jest sensem życia, w tym z groźnym przestępcą. Nawet jeżeli prezes Nawrocki, którego dewizą ma być „Prawda nie obroni się sama”, ostatecznie nie zostanie namaszczony, i tak dzięki hojnemu finansowaniu IPN coraz bardziej będzie się zamieniał w jego prywatny folwark. Może więc trzeba zmienić nazwę na Instytut Promocji Nawrockiego?
Małżeństwo z potrzeby chwili
Nowy Front Ludowy wygrał wybory we Francji. I co z tego?
Żeby ukazać pełnię sensacji, jaką były wyniki głosowania do Zgromadzenia Narodowego z ubiegłej niedzieli, trzeba spojrzeć w sondaże i skomentować to, czego w nich nie było. A brakowało tam przez całą kampanię, wliczając w to drugą turę, jakiegokolwiek śladu nadziei na triumf lewicy. Dopiero na samym finiszu, w piątek przed weekendem wyborczym, pojawiło się pierwsze badanie wskazujące na możliwą wygraną Nowego Frontu Ludowego. To był jeden ze scenariuszy, realny tylko wtedy, kiedy do prognozowanych przez firmę Ipsos maksymalnie 185 mandatów dla Frontu dodawało się inną maksymalną wartość, 18 miejsc dla kandydatów lewicowych niezrzeszonych w szerokiej koalicji. To był jednak wariant wysoce nieprawdopodobny, wszystko wskazywało na bezsprzeczną wygraną skrajnej prawicy spod znaku Zjednoczenia Narodowego – choć bez uzyskania większości.
Lewicowa rodzina kampanijna.
Dlaczego sondażownie tak bardzo się pomyliły? Zwłaszcza biorąc pod uwagę trafne wyniki exit poll po pierwszej rundzie? To temat na osobny tekst, zaważyły wysoka frekwencja, mobilizacja centrum i oczywiście taktyczne wycofywanie się z drugiej tury ponad 200 kandydatów antyprawicowych – tak ich nazwijmy, nic innego ich przecież nie łączyło. Znacznie ciekawsza jest jednak geneza nie tyle wygranej Frontu, ile w ogóle powstania owej koalicji, o której Raphaël Glucksmann, jeden z jej liderów, sam mówił dziennikarzom, że to małżeństwo z rozsądku, w którym nie ma miłości. Z jednej strony, fascynować może heterogeniczność partii, które weszły w skład Frontu: zielonych, socjalistów, komunistów i tworu wielce kontrowersyjnego, formacji La France insoumise (Francja Niepokorna), kierowanej przez Jeana-Luca Mélenchona. Z drugiej, trudno w ogóle zrozumieć, jak lewica potrafiła nie tylko się zjednoczyć, ale też wygrać, skoro od lat jej bardziej tradycyjne części są w odwrocie, a zieloni w niedawnych wyborach europejskich mieli tak fatalny wynik, że ryzykowali wypadnięcie z politycznego obiegu. 5,5% głosów dało zaledwie pięć mandatów w Brukseli, aż o osiem mniej niż w poprzednim rozdaniu – i to tylko dzięki całkiem łaskawej dla małych partii francuskiej ordynacji wyborczej w tym głosowaniu. Można oczywiście tłumaczyć to trendem ogólnoeuropejskim, pocieszać się, że proekologiczni sąsiedzi z Niemiec dostali jeszcze większego łupnia i spadli z wyższego konia, bo przecież są w koalicji rządzącej. Nie zmienia to jednak faktu, że zwłaszcza w świetle wielkich sukcesów Zjednoczenia Narodowego rozczłonkowana jeszcze wtedy lewica wyglądała marnie.
To nie jest polityczna archeologia. Od tych wydarzeń minął zaledwie nieco ponad miesiąc, a nagle optyka zmieniła się całkowicie. 182 mandaty w parlamencie. 9 mln głosów w pierwszej turze, 7 mln w drugiej. Etykieta poskramiaczy smoków, tych, którym udało się zatrzymać nieodwracalny już według wielu marsz skrajnej prawicy po władzę. Oraz dominująca pozycja względem Ensemble, centrowej partii, której politycznym patronem jest Emmanuel Macron. Wysłuchując bowiem powyborczych komentarzy ze strony liderów Frontu, trudno było stwierdzić jednoznacznie, z czego cieszyli się bardziej: z pokonania Marine Le Pen i Jordana Bardelli, czy z ustawienia się ponad Macronem, którego od lat opisują jako zło wcielone i źródło wszystkich problemów Francji.
Czyją nadzieją jest Sierakowski?
Nie ma darmowych obiadów. Na przyswojenie tej oczywistej w polityce reguły nigdy nie jest za późno. Choć najlepiej, gdy młodzi kandydaci do dobrego życia z polityki pojmą to już na starcie kariery.
Warto podpatrywać tych, którzy przeżyli różne ekipy i ciągle są w grze. Chociażby obserwować Sławomira Sierakowskiego. W dawnych czasach wpływowi starsi politycy namaścili go na nadzieję lewicy. Wtedy, gdy taką nadzieją miał też być Grzegorz Napieralski. Jak to się sprawdziło, nie warto pisać. Sierakowski, jaki jest, każdy widzi. A Napieralski? Zamienił lewicę na prawicę i ledwo zipie w PO. Odwrotnie Sierakowski. Na brak wsparcia nie może narzekać. Jak nie Amerykanie, to Niemcy. A w ostateczności Tusk, któremu Sierakowski złożył taki oto hołd: „Staje się praktycznie liderem Unii Europejskiej”, „Platforma wygrała w Europie”, „Tusk będzie ciśnięty, żeby został szefem Komisji Europejskiej”. I tak dalej. Czy jest na lewicy ktoś, kto tak pokochał Tuska? Bardziej nawet niż Niemcy i Amerykanie?
Francuska lewica podniosła głowę
Partia Socjalistyczna wyrasta na główną zaporę przed partią Le Pen… albo Macrona.
Twórca V Republiki Francuskiej, gen. de Gaulle, pozostawił po sobie nie tylko nowe państwo, ale i nowy rodzaj partii. Jego Unia na rzecz Nowej Republiki, wzorowana zdaniem niektórych na piłsudczykowskim Bezpartyjnym Bloku Współpracy z Rządem, miała stanowić porozumienie wszystkich patriotów od prawa do lewa. Jej deputowani odmówili zajęcia w parlamencie miejsc po prawej stronie, a że nie było zgody innych formacji, by zajęli miejsca środkowe, ostatecznie zostali rozsadzeni równo po szerokości izby. Ich ambicją było zmieścić w sobie całą scenę polityczną. Zamierzeń tych nie podzielali jednak następcy generała.
Wraz z prezydenturą Georges’a Pompidou ruch gaullistowski, a właściwie już postgaullistowski, przesuwa się wyraźnie w prawo. Kolejne partie odwołujące się do tej tradycji, aż po funkcjonującą dziś formację Republikanie (Les Républicains, LR), mogą już być wymieniane jednym tchem z brytyjskimi torysami czy niemiecką CDU. Jako że polityka nie znosi próżni, musiała się pojawić przeciwwaga. Rola ta przypadła budowanej z mozołem zjednoczonej lewicy „republikańskiej” (tj. nie- i antykomunistycznej). Choć zajęło to trzy dekady, jej lider François Mitterrand objął w końcu najwyższy urząd w państwie. Jego długie rządy (14 lat) wielu uznało za domknięcie się systemu. Jeśli bowiem lewica, która dawniej uważała sposób działania państwa gaullistowskiego
za „nieustanny zamach stanu”, pogodziła się z „monarchią republikańską” stworzoną przez generała, to istniała pewność, że podstawy ustroju są stabilne.
Jak się okazało, V Republika dzieliła najmniej. Dodatkowym czynnikiem stabilizującym ten układ była alternance, czyli okresowa wymiana władzy z prawicowej na lewicową. Kiedy rządzili postgaulliści, socjaliści (Parti Socialiste, PS) byli największą partią opozycyjną – i odwrotnie. Społeczeństwo miało poczucie, że ktoś patrzy władzy na ręce, już przebierając nogami, aby ją zastąpić. Inna polityka zawsze była możliwa. Wszystko to skończyło się jednak 7 maja 2017 r., gdy wybory prezydenckie wygrał Emmanuel Macron.
Głęboki kryzys dwóch tradycyjnych partii władzy znalazł finał w wypadnięciu z wyścigu do Pałacu Elizejskiego pewnych kandydatów do drugiej tury wyborów prezydenckich – Dominique Strauss-Kahn z PS oskarżony został o gwałt, a François Fillon z LR o malwersacje finansowe. Francuska scena polityczna, dawniej wzór stabilności i przewidywalności, implodowała. Osłabione partie establishmentowe doświadczyły drastycznego „cięcia po skrzydłach” – twardy elektorat uciekał do partii skrajnych, centryści zaś znaleźli nowego lidera, Emmanuela Macrona. Tak powstał nowy ład partyjny, w ramach którego centroprawica i centrolewica zdecydowały się połączyć siły i zaczęły się przedstawiać jako jedyna alternatywa wobec rządów partii skrajnej prawicy lub lewicy.
Główny bezpiecznik w postaci alternance został wymontowany, znikła alternatywa wobec polityki gospodarczej, społecznej czy zagranicznej suflowanej przez prezydenckich technokratów, którzy może i byli dawniej „na prawicy” lub „na lewicy”, ale kończyli te same prestiżowe uczelnie i posyłają dzieci do tych samych szkół. Wobec dominacji bloku centralnego, a jednocześnie wręcz cywilizacyjnej grozy, jaką budziła wizja przejęcia władzy przez Marine Le Pen albo Jeana-Luca Mélenchona, liczni socjaliści wzywali do przyłączenia się do Macrona i budowy silnej lewej flanki w jego ruchu.
Kiedy mer Paryża Anne Hidalgo otrzymała w wyborach prezydenckich 1,7% głosów, wydawało się, że to koniec socjalizmu we Francji. Partii pozostawało czekać, aż zostanie do reszty rozebrana między stronnictwo prezydenckie, czyli Odrodzenie (Renaissance, RE), a rosnącą w siłę Francję Niepokorną Mélenchona (La France Insoumise, LFI). Dość powszechna była opinia, że decyzja o przystaniu do Nowej Unii Ludowej, Ekologicznej i Społecznej (NUPES) zdominowanej przez „niepokornych” jedynie przyśpieszy ten proces. Oburzeni na współpracę ze skrajną lewicą rzucili legitymacje partyjne, inni wydawali się pogodzeni z tym, że zostaną przez nią wchłonięci. Niespodziewanie dla wszystkich, w tym samych socjalistów, karta odwróciła się w czerwcu 2024 r.
Lewica znowu rządzi. Naprawdę?
Pisanie o Nowej Lewicy i Razem to niestety zajęcie jałowe. Ale skoro Czytelnicy pytają, dlaczego ta polityczna reprezentacja lewicy w parlamencie jest tak marna, próbuję odpowiedzieć. Choć robiłem to już wiele razy, a koń, jaki jest, każdy widzi.
Politycy rzadko robią to, co zapowiadali. Niech za przykład posłuży Paulina Matysiak, posłanka Razem. Jako kandydatka pięknie mówiła o wykluczeniu komunikacyjnym, które jest zmorą milionów Polaków. Z tysięcy wsi i miasteczek można się wyrwać, tylko mając zdezelowane auto, bo na inne ludzi nie stać. Trzeba coś z tym zrobić. Trudne, kosztowne, ale nieodzowne. Niewiele w tej sprawie zrobiło PiS, a teraz jest jeszcze gorzej. A posłanka Matysiak? Stała się gorliwą rzeczniczką CPK i szybkiej kolei. Też potrzebnych. Przyjemniej jest chodzić do mediów i popierać głupoty, które przy CPK się mnożyły, niż tułać się po tych setkach miejsc, do których nie można dojechać ani koleją, ani autobusem.
I tak można by pisać o kolejnych lewicowych wybrańcach. Pewnie trzeba będzie to robić, by oszukanych było mniej. I aby otworzyć drogę do polityki takim ludziom, którzy nie wysiądą z pociągu dla wykluczonych i będą rozwiązywać problemy. Aż do skutku.
A Nowa Lewica? Bardziej fatamorgana niż rzeczywisty byt. W praktyce jest to sprytnie skomponowana przez Czarzastego wydmuszka. Po celowym wyeliminowaniu tysięcy działaczy SLD zostali ludzie o szczególnych cechach charakteru i nieprzesadnej ideowości. Mylący służbę publiczną z prywatą. A demokrację wewnątrzpartyjną z podporządkowaniem Czarzastemu. Za frukty, które rozdaje po uważaniu. Pozujący w mediach na dobrodusznego wujka Czarzasty jest satrapą eliminującym każdego, kto ma inne zdanie niż on albo mógłby mu w przyszłości zagrozić.
Czarzastemu i Biedroniowi zawsze chodziło o władzę. I tylko o władzę. Nawet się z tym nie kryli. Hasło „będziemy rządzić” zastąpiło program wyborczy. Pamiętamy triumfalne mowy Czarzastego, że po iluś latach Lewica znowu rządzi. Naprawdę? Czy Tusk o tym wie? Może by Czarzasty po pół roku rządzenia pokazał jakieś dowody. Jeden wszyscy znają – prawie cały klub Nowej Lewicy dostał posady w rządzie. Można by trochę gorzko zażartować: i niech Bóg ma w opiece nasz kraj.
A wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego? Politycy Nowej Lewicy i Razem okazali się prawdziwymi sztukmistrzami. To jedyne partie lewicowe w Europie, które młodzi ludzie omijają szerokim łukiem. Co jest z nimi nie tak, że przeskoczyła je Konfederacja?
Zaczynamy dyżury redakcyjne.
W poniedziałek będę do dyspozycji Czytelników w godz. 14-16.
A redaktor Robert Walenciak w środę w godz. 13-15.
Telefon: +48 22 635 84 10.
Lewica na równi pochyłej
Problemem nie jest elektorat, bo on istnieje. Brakuje za to partii, której mogliby zaufać Polacy wyznający lewicowe wartości.
To, co się dzieje na lewicy, jest jak kronika zapowiedzianej katastrofy. Pisaliśmy przecież w PRZEGLĄDZIE, że się wydarzy – i się wydarzyło. Do Parlamentu Europejskiego dostała się trójka – Robert Biedroń, Krzysztof Śmiszek i Joanna Scheuring-Wielgus. To nie był przypadek – tak zostały ułożone partyjne listy wyborcze. I każdy mógł się przekonać na własne oczy, że projekt pod nazwą Wiosna okazał się projektem rodzinnym.
„W którym momencie ten szczery, młodzieńczy działacz lewicowy stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich?”, zastanawiała się parę tygodni temu na naszych łamach Agnieszka Wołk-Łaniewska. Tego nie wiemy. A dlaczego tak się stało? Bo stać się mogło. O tym też pisaliśmy wielokrotnie. Włodzimierz Czarzasty najpierw przejął SLD, a potem, korzystając z pretekstu, jakim było zjednoczenie z Wiosną, sprywatyzował Lewicę. On i Biedroń są jej formalnymi przewodniczącymi i żadne ciało nie może ich z tej funkcji zwolnić. Za to oni mogą każdego członka zawiesić, kiedy chcą. Tak stanowi statut, w rzeczywistości jest to partia prywatna.
Dlaczego w takim razie obaj konsekwentnie działają na jej szkodę? Nie ulegajmy mitom, że prywatny właściciel zawsze dobrze zarządza firmą. Zdarza się przecież, że doprowadza ją do bankructwa – czy to na skutek złych kalkulacji, czy przez brak umiejętności. I to jest ten przypadek.
Katastrofa.
Już parę minut po ogłoszeniu wyników eurowyborów lewicowe bańki w mediach społecznościowych zawyły, żądając głów. I wyją do tej pory.
Dzień po wyborach rozmawiałem z lewicowym posłem. „Bardziej jestem wściekły niż zmartwiony – mówił. – Że tak nas wykiwali. Biedroń, Śmiszek, Czarzasty… A najbardziej jestem zły, że na kandydowanie dali się namówić Belka z Cimoszewiczem. Bo podciągnęli listę. I wciągnęli Śmiszka”.
Dwa dni po wyborach zebrał się Koalicyjny Klub Parlamentarny Lewicy. O wyborach i ich wyniku nawet nie wspomniano. Nikt o tym nie mówił, co chyba dobrze pokazuje atmosferę panującą w klubie. A w mediach jego przewodnicząca Anna Maria Żukowska i przewodniczący partii Włodzimierz Cimoszewicz tłumaczyli porażkę. „Czy zawiodła kampania, czy zawiodły inne rzeczy? – zastanawiała się Żukowska w Radiu Zet. – Po części myślę, że kampania. Po raz czwarty robiona w ten sam sposób”.
Co mówił Czarzasty? „Słaby rezultat w wyborach jest m.in. wynikiem błędnie ułożonych list wyborczych. Po drugie, elektorat, czyli propozycje dla kobiet i młodego pokolenia. Po trzecie, błędy związane z kampanią wyborczą: jedni ją robili, drudzy nie”. I dorzucił do tego jeszcze jeden błąd: że jego ugrupowanie nie odróżniało się zbytnio od Koalicji Obywatelskiej. Innymi słowy, główną winę za marny rezultat ponosi szefowa kampanii wyborczej Katarzyna Kotula. Bo lewicowi wyborcy zostali w domach. Reszta wymaga refleksji i analiz.
Poseł Lewicy, z którym rozmawiałem, tłumaczy to: „Zwalają winę na Kotulę, bo najprościej, no i za bardzo urosła. Poza tym nic się nie zmieni. Czarzasty wie, że za chwilę będą wakacje, więc do nich dojedzie. Potem wszyscy się rozjadą. Jesienią inne sprawy będą na głowie”. A to jest równia pochyła.