Witold Bereś,
redaktor naczelny magazynu „Kraków i Świat”
Scenka w miłym mi filmie „Zakochany Anioł”: z Krakowa przyjeżdża kloszard Szajbus (Jerzy Trela), by z pomocą kloszarda warszawskiego Lupina (Janusz Gajos) odbić Anioła Giordana (Krzysztof Globisz). Po akcji, gdy emocje opadają, Lupin tłumaczy: „Szajbusie, w Warszawie nie przeżyłbyś nawet pół dnia. Tu musisz mieć styl, wizerunek… kontakty, marketing… holding, pulding oraz analizę kosztów. Jesteś mi winien 244 zł”. W tym m.in. risercz – 46,80, kradzież meleksa 22 zł (bo ryzyko się liczy), akcja, w tym otwarcie zamka – 48,70 gr, koszty biurowe oraz zysk – 25 zł. A wszystko razem: 244 zł. Plus VAT oczywiście. Szajbus jest zniesmaczony: „Za tyle to Wanda dałaby… ożeniłaby się z Niemcem!”. Lupin: „Każdy tak mówi, jak trzeba zapłacić, zwłaszcza taki z Krakowa! Szajbus, w warszawskim biznesie kolegów niestety nie ma”. Tak, krakus warszawiaka pozna po tym, że ten na podorędziu wystawi mu fakturę VAT.
Michał Ogórek,
felietonista, satyryk
Nie ma co powtarzać banalnych stwierdzeń o wyniosłości i nieprzystępności mieszkańców stolicy. Wydaje mi się, że warszawiaków można poznać dziś przede wszystkim po tym, że nikt im nie jest do niczego potrzebny. Bije od nich pewna aura samowystarczalności. Co więcej, również inni warszawiacy nie są im do niczego potrzebni, a najchętniej każdy warszawiak zostałby jedynym warszawiakiem na całym placu. O tych ciągotach do izolowania się świadczą m.in. wszystkie grodzone osiedla. Jest to też jakaś kolejna forma wyróżnienia się na tle pozostałych. Co ciekawe, w Warszawie w ogóle nie ma lokalnego patriotyzmu, mimo że ludzie bardzo go sobie jednocześnie cenią. Warszawiacy nie tworzą żadnej wspólnoty. Nie uświadczymy tu dumy z regionu. Każdy chce być sam, a inny warszawiak to jeszcze coś gorszego niż niewarszawiak.
Jerzy Jurecki,
twórca i wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”
Kiedyś w słynnym domu towarowym Granit na rogu Kościuszki i alei 3 Maja w Zakopanem pracował windziarz, elegancki pan w uniformie, z ręką na dźwigni i uchem wyczulonym na klientów. Twierdził, że warszawiaka rozpozna bezbłędnie. A taki zamiast zwykłego: „Na trzecie” mówił dumnie: „Na trzecie. Jestem z Warszawy”. Windziarz śmiał się wtedy: „Czy oni myślą, że jak to powiedzą, to szybciej pojadę?”. I choć winda nie miała turbo, to w takich chwilach chyba jednak lekko przyśpieszała… Albo to po prostu serce gospodarza kabiny biło szybciej.









