Pociąg do Bollywood

Pociąg do Bollywood

Największa na świecie kinematografia indyjska to taniec, śpiew, brak scen miłosnych, przemocy i nagości Ponad tysiąc filmów rocznie bez przemocy, nagości i seksu. Za to z mnóstwem tańca, śpiewu, dydaktyki, niesamowitym rozmachem scenograficznym i nudnawymi monologami. Kino indyjskie – największa kinematografia świata – większości mieszkańców Zachodu nieznane, ostatnio stało się modne. W styczniu w Polsce wejdzie do dystrybucji kinowej najdroższy obraz w historii indyjskiego przemysłu filmowego „Czasem słońce, czasem deszcz” w reżyserii Karana Johara. Bez całowania proszę Jak to, nie znamy indyjskiego kina? A „Monsunowe wesele” Miry Nair, czy „Podkręć piłkę jak Beckham” Gurinder Chandhy? Obie świetne, niezwykle popularne w Wielkiej Brytanii reżyserki, pochodzą z hinduskich rodzin, ale wychowały się na wyspach. Ich twórczość to zatem połączenie europejskiego filmowania z egzotyką ich własnej kultury – filmy zachowują indyjski koloryt, ale historia i aktorstwo są uniwersalne, „oswojone” na potrzeby widza Zachodu. Tymczasem klasyczne Bollywood to właśnie „Czasem słońce, czasem deszcz”, czyli trzy i pół godziny, skomplikowana historia rodzinna, konflikt z bajecznie bogatym ojcem, romans, dla którego nie istnieją kastowe ograniczenia społeczeństwa ani granice geograficzne. Wszystko skąpane w tradycyjnych indyjskich dźwiękach i tańcach. To także pokaz kiczu, ale zupełnie nieprzystającego do zachodnich definicji. Przez to fascynującego i zabawnego, a nie irytującego. Co właściwie znaczy Bollywood? Podobno tę popularną nazwę wymyślił pewien indyjski dziennikarz w latach 70., żeby pokazać, iż kinematografia subkontynentu jest rywalem dla amerykańskiej fabryki snów. „B” pochodzi od Bombaju, głównego centrum produkcyjnego filmów. Realizuje się tam do 300 tytułów w języku hindi. Poza tym są jeszcze dwa ważne ośrodki: w Madrasie kręci się obrazy w języku tamilskim, a w Kalkucie w bengali. Filmy Bollywood to kombinacje tych samych składników, w odpowiednich proporcjach, zupełnie jak egzotyczna mieszanka przypraw, dlatego często mówi się o nich masala movies. Poszczególne elementy wprawiają zachodniego widza w permanentny stan zdziwienia. Po pierwsze, czas trwania. Przeciętny indyjski film jest dłuższy o godzinę, a nawet półtorej od obrazu kręconego gdziekolwiek indziej na świecie. Po drugie, w ciągu tych kilku godzin nie ma ani jednej sceny nagości, ani nawet pocałunków w usta. Mimo to konserwatywni Hindusi uważają Bollywood za źródło demoralizacji młodzieży. Chociaż nie ma już zakazu całowania przed kamerą, nadal jest to sfera tabu i ulubiony obszar ingerencji cenzury – bardzo ważnej instytucji w indyjskim filmie. Jednak filmowcy potrafią obejść ograniczenia: aktorzy noszą przylegające do ciała skórzane spodnie i prześwitujące koszule, a aktorki występują w licznych scenach zwanych wet-sari, w których stroje skutecznie moczą im strugi ulewnego deszczu lub fale morskie. Zdziwienie numer trzy to niespodziewane przeskoki miejsca akcji – czasem w ciągu jednej piosenki akcja przenosi się na inny kontynent i z powrotem. Kolejny element obowiązkowy to charakterystyczna muzyka – gwiazdy kina są jednocześnie gwiazdami przemysłu muzycznego, choć zwykle na ekranie „śpiewają” z playbacku. Subtelność nie jest mocną stroną kina Indii. Szerokie uśmiechy, nadekspresyjne gesty i mimika, ekstatyczne dialogi i śpiewy to sposób wyrażania wszelkich uczuć na ekranie. Zwykły człowiek rzadko objawia swą radość, żal, czy smutek skomplikowanym, precyzyjnie dopracowanym układem tanecznym z czterdziestką statystów w scenografii, której rozmach przyprawia o zawrót głowy. Sekwencje taneczne to jednak przykład, że przyczyn takiej formy bollywoodzkich produkcji trzeba szukać głębiej. Tańce na ekranie są emanacją klasycznych indyjskich tańców. Wartości przekazywane w ekranowych historiach o moralności i walce dobra ze złem są głęboko zakorzenione w kulturze i religii Indii. W fabule najczęściej powtarzają się wątki rodzinne, romantyczne i społeczne. Bohaterowie szukają romantycznej miłości – niemal nieosiągalnego ideału w kastowym społeczeństwie – albo sprawiedliwości w skorumpowanym świecie. Dlatego czasem filmy te sprawiają wrażenie skrzyżowania musicalu z produkcyjniakiem. Zdarzają się tak naiwne sceny, gdy uciekający przed rozwścieczonym tłumem złoczyńca wpada na szlachetnego bohatera, którego wcześniej chciał zniszczyć. Depcząca mu po piętach tłuszcza gdzieś tajemniczo znika, aby się pojawić po długiej umoralniającej przemowie, jakiej rzezimieszek musi wysłuchać. Wszystko jednak dobrze się kończy, w „Czasem słońce…” ojciec najpierw wyrzeka się syna, aby na koniec przyjąć go z otwartymi ramionami.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 52-53/2004

Kategorie: Kultura