Po zamachach w Hiszpanii świat znów drży z lęku przed terrorystami Był to hiszpański 11 września. Madryt na kilka godzin zmienił się w strefę wojny. Syreny wyły, nad głowami przerażonych ludzi krążyły policyjne helikoptery, autobusy i taksówki przewoziły niezliczonych rannych. W środku miasta urządzono prowizoryczne szpitale. Centrum wystawowe zamieniono w kostnicę. Na peronach i torach trzech dworców leżały dziesiątki zmasakrowanych ciał i ludzkie szczątki. Telefony komórkowe w kieszeniach zabitych dzwoniły nieustannie. To zrozpaczone rodziny nadaremnie usiłowały się upewnić, że ich bliscy wyszli cało z barbarzyńskiego zamachu. Hiszpańską stolicą wstrząsnął najkrwawszy atak terrorystyczny w dziejach Unii Europejskiej. Niemal 200 osób straciło życie. Wśród ofiar są trzy Polki (w tym niemowlę), które zostały śmiertelnie ranne. Ponad 1,4 tys. ludzi, w tym około 10 Polaków, odniosło obrażenia. Stan 45 ofiar lekarze określili jako ciężki. „Europa nigdy już nie będzie taka sama jak przed 11 marca”, napisał rosyjski dziennik „Izwiestija”. Przewodniczący Parlamentu Europejskiego, Pat Cox, nazwał czwartkową masakrę wypowiedzeniem wojny demokracji. Do zamachu doszło zaledwie trzy dni przed wyborami parlamentarnymi w Hiszpanii. 12 marca wieczorem nie było jeszcze wiadomo, kto ponosi odpowiedzialność za ten akt terroru. Czy nastąpiła ostatnia konwulsja konającego ruchu separatystów baskijskich z ETA? Czy też prowokacja fanatyków islamskich zatrutych ideologią Al Kaidy? A może obie te organizacje uderzyły wspólnie? Siły bezpieczeństwa i służby specjalne Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych i państw europejskich pracują gorączkowo, aby wykryć sprawców. Premier Hiszpanii, José María Aznar, zapowiedział, że terroryści zostaną ujęci i ukarani, a wschody słońca będą oglądać już tylko zza więziennych murów. Zamachowcy uderzyli bez żadnego ostrzeżenia. Zamierzali zamordować jak najwięcej niewinnych osób, Hiszpanów i cudzoziemców, kobiet, jadących do szkoły dzieci, studentów, turystów, zmierzających do pracy ludzi. Do tragedii doszło w czasie porannego szczytu. Zatłoczone pociągi podmiejskie były łatwym celem. Terroryści ukryli w torbach podróżnych 14 ładunków wybuchowych, ogółem ponad 100 kg sprasowanego dynamitu. Około godziny 7.35 pierwsza bomba wybuchła w wagonie pociągu, który właśnie zatrzymał się na wielkim dworcu Atocha w centrum Madrytu, w pobliżu słynnego muzeum Prado. Potężna siła eksplozji niemal rozerwała wagon na pół. „Pociąg został otwarty jak puszka sardynek. Nie wiedzieliśmy, komu w pierwszej kolejności udzielić pomocy. Wszędzie była krew, mnóstwo krwi. Wszelkiego rodzaju rany twarzy, złamania kości, oderwane części ciała”, opowiadał przerażony kierowca ambulansu, Enrique Sanchez. 26-letni obywatel Ekwadoru, Anibal Altamirano, zauważył, że po pierwszej eksplozji na stacji Atocha ludzie stali sparaliżowani strachem. Jednak kiedy kilka minut później wybuchła druga bomba, w panice zaczęli uciekać, tratując się nawzajem. „Po prostu rzucali wszystko – torby czy buty – i biegli. Nie wiedzieli, gdzie się schronić. Niektórzy weszli nawet do tuneli kolejowych, skąd przecież mógł nadjechać inny pociąg”. A to był dopiero początek. Do godziny 7.55 w czterech zatłoczonych składach linii kolejowej C 2 eksplodowało dziesięć toreb. Trzy inne odnalazła i zdetonowała policja – ich zapalniki były nastawione na późniejszą godzinę, tak aby wybuchły podczas akcji ratowniczej. 14. bombę wykryto dopiero 12 marca w jednym z bagaży, gdy w środku zadzwonił telefon mający uruchomić detonator. Na szczęście mechanizm nie zadziałał. Pociągi jechały z oddalonej 35 km od stolicy miejscowości Alcala de Henares. Mieszka w niej wielu Polaków dojeżdżających do pracy w Madrycie. Do masakry doszło, gdy pociągi zbliżały się do stacji Santa Eugenia i El Pozo w południowej części Madrytu. Przy El Pozo eksplodowały wagony dwupoziomowe. Co najmniej 70 osób zginęło na miejscu, wiele zostało uwięzionych w poskręcanym żelastwie kolejowych wraków. „Widziałem oderwane ręce i nogi. To był horror. Nigdy tego nie zapomnę”, relacjonował Enrique Sanchez. Jedno ze masakrowanych ciał zostało wyrzucone aż na dach dworca. „To rzeźnia na niewyobrażalną skalę. Odzyskanie zwłok było bardzo trudne. Nie wiedzieliśmy, co zbierać”, wyznał inspektor straży pożarnej, Juan Redondo. Karetki pogotowia nie zdołały zabrać wszystkich rannych, tak że do pomocy włączyli się taksówkarze
Tagi:
Krzysztof Kęciek









