Powrót do Rangunu

Powrót do Rangunu

Jak to możliwe, że ludzie tu jeszcze mieszkają? Kiedy miasto zarośnie i runie przegniłe wilgocią? Korespondencja z Myanmaru Do Yangonu (dawniej Rangunu) leci się zwykle z Bangkoku. Od razu po wyjeździe z lotniska rzuca się w oczy kontrast. Bangkok: szerokie autostrady, wiadukty, centra handlowe, reklamy, telebimy, moda, szklane budynki, metropolia. Yangon: mężczyźni w sarongach (rodzaj spódnicy upiętej z jednego kawałka tkaniny), skromne budynki, stare samochody, ciemniejsza skóra. Pierwsze spojrzenia zza szyby taksówki. Pada deszcz. Gdy jest się w grupie, w takich chwilach mało się mówi. Nowy kraj, krótkie spojrzenia, komendy, wskazywanie palcem, pytania bez oczekiwania na odpowiedź. Rowery z wielkimi kołami, śniade twarze, czasem prawie brązowe, czarne oczy, obskurne stragany. Samochód podjeżdża pod górkę. Przez przednią szybę widać ciężkie, monsunowe niebo. Wszyscy wpatrują się w uliczki między budynkami. Chyba błoto, bardzo dużo ludzi, jakieś pijalnie. Bez jaskrawych kolorów, wszystko przytłumione, wyprane, jakby pokryte warstwą wilgotnego kurzu. Jestem tu krótko i od razu wyjeżdżam na północ. Po chwili kończy się miasto i szeroki, komfortowy asfalt. Kilka kilometrów za Yangonem główna autostrada państwa przypomina już wiejską, podziurawioną drogę, po której wleką się osły, pcha

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2009, 48/2009

Kategorie: Reportaż